niedziela, 13 lipca 2014

#

Nasz dom różnił się od reszty budynków na ulicy. Nie miał piętra, nie miał balkonu, nie miał szerokich drzwi i schodów w korytarzu. Nie był ogrodzony żywopłotem przycinanym w ciepłe soboty. Nie mieliśmy równo skoszonej, systematycznie podlewanej trawy. Ściany były chropowate i wbijały się w plecy. Zostawiały na skórze dziury. Obok rosły drzewa i ich gałęzie dotykały okien na tyłach domu. Dawały przyjazny cień i ochronę. Były potężne i stare, szumiały na wietrze.
Drzewa stały w odległości kilku metrów od siebie, jednak ich gałęzie stykały się ze sobą wysoko w pewnym miejscu. Po południu mieściło się tam słońce. Oczy same mrużyły się, kiedy głowa podnosiła się do góry. Jasne błyski rozlewały się przed twarzą i nagrzewały ją. Ciepły, pomarańczowy kolor zalewał wszystko przy zamkniętych oczach. Obraz drżał. Promienie wydłużały się i kładły się na ziemi. Wszystko zatrzymywało się na chwilę. Pojawiał się mimowolny uśmiech, oddech spłycał się, głowa przekrzywiała się na bok, plecy mocniej dociskały ściany. Z którejś strony padał cień i wszystko stawało się chłodne. Blada skóra na ramionach marzła, oczy rozglądały się za gdzieś rzuconym swetrem, tylko po to, żeby ubrać go i za chwilę zdjąć go znowu. Wracało ciepło. Nagrzana ulica była pusta. Samochody stały leniwie przy posesjach, ich lakier błyszczał w słońcu. Z daleka zdawały się topnieć. Syczały zraszacze i gdzieniegdzie pracowały kosiarki. Pachniało trawią i suchym powietrzem. Nieliczni ludzie bardzo powoli poruszali się w takie dni jak ten. Ci bardziej wygodni dojeżdżali na miejsca w nagrzanych samochodach. Wysiadali kilkanaście metrów dalej na kortach do tenisa. Nawierzchnia z piachu była sucha i brudziła jasne ubrania. Krótkie spódniczki kobiet podnosiły się do góry podczas podbiegania do piłki, pito wodę z cytryną z wysokich szklanek, każdy w czapce, albo daszku na głowie. Gra kończy się szybko. Białe sukienki i spódniczki chichoczą stojąc w pełnym słońcu, białe spodenki rozmawiają na lekkie tematy kryjąc się w cieniu. Potem wszyscy zbierają się do swoich domów. Początek wieczoru to moment, w którym wydaje się, że ludzi jest więcej niż w rzeczywistości. Popołudnia są leniwe i senne, za to wieczory to pora pełna życia. Słychać więcej głosów, które wraz ze spadkiem temperatury nasilają się i mają ochotę opuszczać gardła właścicieli. Samochody znowu zrobione są z metalu, a nie z lepkiej konsystencji. Mogą trąbić i przemykać przez ulicę. Mogą wjeżdżać do garażu i zatrzymywać się. Można w nich powoli opuszczać szyby pozwalając przy tym na wymianę uprzejmości kierowcy z pozdrawiającym go sąsiadem idącym po chodniku. Nie lubię wieczorów na tej ulicy, bo gubię się w twarzach i powstającym hałasie. Zanim wszystkie zakupy, rakiety i pasażerowie samochodów zdołają dotrzeć do swoich domów, ja dawno już zdążę zniknąć za drewnianymi drzwiami w oczekiwaniu na kolejne popołudnie. Czasami jest jednak tak, że kolejne popołudnie ma nigdy nie nadejść. O tym nie wie się oczywiście i robi się wszystkie ważne lub mniej ważne rzeczy myśląc, że to tylko kolejny dzień, w którym nic, a już na pewno nie tutaj, nie może się zdarzyć. 
Już od rana mocno świeciło słońce. Pod sklep na rogu ulicy podjechał samochód i zaparkował. Mężczyzna postawił na schodach metalowe skrzynki z butelkami mleka i odjechał. Bardzo szybko można było kupić tutaj świeże pieczywo i mleko dla dzieci. Małżeństwo z małego domku zaczyna spacer ze swoim psem, słychać uderzenia sportowych butów ludzi biegających obok. Tak jak codziennie ludzie wstają do pracy i jedzą śniadanie. Tak jak każdego dnia robią te same czynności. Odzywają się ptaki, słońce tak samo przesuwa się po ścianach i zmienia swoją pozycję. Na dłuższą chwilę lokuje się między jedną, a drugą gałęzią. Następuje spokój. Ulica znowu pustoszeje. Powietrze jest gęste i bezwietrzne, barwy są wyostrzone, tylko pod drzewami jest trochę cienia. Trawa jest miękka i nagrzana, a niebo jasne i czyste. Leżę na plecach.
W domu panuje chłód, gałęzie zasłaniają okna. Słońce nie dociera przez szyby. Wanna jest niewygodna i twarda, sufit przybrudzony. Kiedy ja czuję łaskotanie na twarzy, jej twarz otacza woda. Niebo przesuwa się leniwie, tak jak leniwie przesuwa się metal na skórze. Nieśpiesznie, powoli. Jem pierwsze maliny tego lata, które barwią moje ręce na czerwono, tak samo jak na czerwono barwi się woda. Drżę, bo niespodziewanie zawiał wiatr i drży też drugie ciało. Odchylam głowę i przymykam oczy, znowu widać tylko ciepłą plamę, obraz faluje przed oczami. Oczy zamykają się i wszystko jest już rozmyte. Leżę tak jeszcze chwilę, zaczyna się wieczór i zaczynają się powroty do domów. Znikam, zanim zacznę się gubić. Wstaję i kieruję się do wyjścia w chwili, w której odkładana jest słuchawka od telefonu i wstają dwie inne osoby również zmierzające do wyjścia. Przebieram się, kiedy rozwija się białe płótno i zmywam sok z rąk, kiedy większe i obce dłonie pozbywają się rękawiczek. Kładę się do łóżka, kiedy pozostali wstają z kanap i niespokojnie wychodzą ze swoich domów zamykając za sobą drzwi. Otwierają się mniejsze, podwójne, spora grupa ludzi z ciekawości i głupoty wyżej wyciąga głowy. Zatrzaskują się szybko, ciszę, która nagle nastała  przerywa ryk silnika i sygnał karetki. Powoli wraca się do swoich domów, ja wracam do siebie po kolejnym wieczorze i liczę na następny poranek. Kiedy budzę się jeszcze nikt nie kupił mleka, nikt nie biega, nie wyprowadza zwierząt na spacer. Każdy szepcze. Leżę na trawie czekając na popołudnie, jednak okazuje się, że na naszej ulicy już zawsze będzie panował wieczór.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz