poniedziałek, 30 czerwca 2014

robbers

Oczywiście, że byliśmy trzeźwi. Jeżeli nasze głupie pomysły można nazwać czymś chociaż troszkę normalnym, to postanowiliśmy zrobić to na trzeźwo. Jeżeli są nienormalne, to może lepiej żebyśmy byli pijani. Chcieliśmy założyć kominiarki, ale gdyby jednak ktoś nas przyłapał, to wszystko mogłoby wyglądać zbyt głupio. Nie przestrzegaliśmy żadnych zasad złamania, nie byliśmy ani spokojni, ani ostrożni. Po prostu chcieliśmy tam wejść, żeby coś sprawdzić. Myślę, że włamanie do budynku, do którego posiada się klucz nie jest aż tak strasznym przestępstwem. Pamiętaliśmy o tym, żeby nie zapalać wszędzie świateł, pomimo tego, że bardzo chciałam. Dwie latarki to dla mnie za mało, jednak dłoń, którą trzymałam skutecznie oddalała ode mnie strach. Zabraliśmy ze sobą psa. Wchodząc na pierwsze piętro wiedzieliśmy już, że to był zły pomysł. Trzeba było go wnieść, bo miał małe łapy. Niósł swojego pieska i trzymał mnie za rękę. Musiał świecić też latarką, bo ja nie umiałam za bardzo. Światło kierowałam na psa, który wiercił się i próbował zobaczyć skąd ono pochodzi. Schody były ciemne i wejście na poddasze zajęło nam naprawdę sporo czasu. Drzwi otworzył kluczem, nie musieliśmy wkładać spinek do zamka, czy niszczyć ich siłą. Pies położył się w przejściu i zasnął chwilę później. Cicho weszliśmy głębiej, żeby zobaczyć to, czego szukaliśmy w całym mieście. Duże pomieszczenie z dachem opadającym po prawej stronie. Po lewej stały ustawione rzędem regały, a na nich książki. Dalej stoliki i wygodne krzesła. Sufit opierał się na grubych, szorstkich belkach. W górze widać było małe okna. Był środek nocy i razem ze światłem do pomieszczenia wlewała się cisza. Miasto spało już spokojnie, kiedy przechodziliśmy między półkami. Na okładkach osiadł delikatny kurz. Moja dłoń zostawiła ślad na książce, z którą położyłam się na podłodze. Miękka wykładzina wygłuszała każdy ruch. Rozebraliśmy się, kiedy przyszedł. Pod napiętą skórą czułam każdą kość i naprężone mięśnie. Uśmiechaliśmy się do siebie szeroko, starałam się nie mrugać, żeby nie stracić żadnej głupiej sekundy. Miał piękną twarz i łagodne dłonie. Leżeliśmy tak w otoczeniu książek, wirującego kurzu i gorącego oddechu na szyi. Przez okno wpadało światło księżyca. Oblewało sobą książki i zatrzymywało się na gołych ciałach. Mieniło się we włosach, sprawiało, że skóra była jeszcze bledsza. Nie włamaliśmy się po to, żeby ukraść książki, nie chodziło nam też o zrobienie komuś krzywdy. Nie chcieliśmy niczego zniszczyć, ani dać się złapać. Chcieliśmy zobaczyć księżyc za oknem, którego nie było dobrze widać w innej części miasta. Chcieliśmy sprawdzić, czy tutaj ciało wygląda inaczej. Zagwizdaliśmy na psa. Raz wypuszczając powietrze przez usta, raz wciągając je do płuc. Zaszczekał i był gotowy do wyjścia. Ubraliśmy się nawzajem i odłożyliśmy książki na miejsce. Zanim wziął psa na ręce jeszcze raz zdążyłam pocałować go w małej bibliotece, do której mało kto przychodzi, i do której mamy zapasowy klucz. Zamknął drzwi. Byliśmy włamywaczami i złodziejami wspomnień.

niedziela, 29 czerwca 2014

v

Mówili o pięknej pogodzie, o słońcu i wysokich temperaturach. Mówili o dusznym powietrzu, natłoku turystów i pięknych zachodach słońca. Leżeliśmy w pustym pokoju przez kilka dni patrząc na wielką ścianę wody spadającą na ziemię. I tak dzień po dniu, przez kilka pod rząd, potem trochę słabiej, ale wciąż nieustannie. Zaczęły się podtopienia, zalane budynki, drogi pokryte wodą, sparaliżowane miasto. My wciąż mieliśmy pusty pokój, okno, podłogę, materac, trochę rzeczy wyjętych z walizek. Najpierw malowaliśmy ściany. Na niebiesko, pierwszy raz na niebiesko. Mieszkanie było stare, zniszczone, popadające w ruinę, ale i tak zaczęliśmy od ścian. Stary tynk odchodził płatami, kruszył się na podłodze, a potem był wszędzie. Rozłożyliśmy stare gazety znalezione w jednej z szaf, które darły się jednak pod stopami. Podłoga też zaczynała być niebieska. Umówiliśmy się, żeby nie malować po sobie, ale szybko stało się inaczej. Małymi pędzelkami mazaliśmy sobie wzajemnie po ciałach. Zaczął malować sufit i oblewać mnie farbą stojąc na drabinie. Podłoga stopniowo pokrywała się konturami ciał niebieskich. Skończyliśmy, kiedy wciąż padało. Mieliśmy materac i niebieska podłogę, ściany i sufit. Stare, gołe okno. Było spokojnie, chłodno jak pod wodą. Był obok, leżał teraz już sino błękitny, wyszorowany w wannie stojącej na rzeźbionych nóżkach. Delikatnie bębnił palcami o moje kolano wybijając rytm czegoś, co leciało w jego głowie. Zamknął oczy.
Byliśmy na statku w pochmurny dzień, w taki jak ten. Niewiele zostało do brzegu, staliśmy  przemoczeni i zmarznięci. Nie ruszał się z miejsca przez całą podróż, czasami odwracał głowę, żeby pokazać swój uśmiech. Mocno opierał ręce o poręcz i wiedziałam jak bardzo chciałby być teraz w wodzie. Mocniej wbił palce w moje kolano i pozwolił sobie na grymas. Wszystko trwało chwilę, zaraz potem zaczął delikatnie poruszać głową. Gładziłam jego rękę leżąc i stojąc na statku. Niebo zrobiło się bardziej szare, większe chmury nadciągały od strony lądu. Huczał wiatr niosący ze sobą deszcz. Smagał nas po twarzach, miał już mokre włosy, zimne policzki i dłonie. Stał pewnie, panował nad wodą, która go kołysze. Nie przeszkadzał mu jej chłód, kiedy dotknął jej schodząc z pokładu.
Ziemia była twarda i pokryta śniegiem. Szliśmy prosto pewnie stawiając kroki. Prowadził mnie za rękę, jakby wiedział gdzie się znajdujemy i dokąd mamy trafić. Było pusto, cicho i biało. Byliśmy pierwsi, ale nie zostawialiśmy śladów. Złapałam go mocniej, kiedy momentalnie zrobiło się ciemniej. Pojawiła się zorza mająca wszystkie kolory. Zaśmiał się i przysunął się na materacu maksymalnie blisko.
- Teraz musisz mi pokazać, które znasz -powiedział i podniósł moją rękę.
Wymieniłam wszystkie gwiazdy, które przyszły mi do głowy, a one stopniowo pokazywały się na niebie. Śmialiśmy się w dwóch miejscach jednocześnie. Było zimno, wciąż padało, śnieg leżał nam na twarzach. Musieliśmy iść dalej. Noc była jasna, powietrze czyste. Nie odzywaliśmy się za dużo. Zaczęła szumieć woda, słychać było jej hałas. Pomyślałam, że wracamy, poruszyłam się lekko, ale zatrzymał mnie dłonią
- Mam nadzieję, że nie zmarzłaś. Myślę, że może być jeszcze zimniej.
Szliśmy kamiennym podłożem, im bliżej celu, tym hałas był silniejszy. Wiedziałam już dokąd doszliśmy. Brzeg kończył się wysoko, poza nim był już tylko spad kilkadziesiąt metrów w dół.  Siedzieliśmy tam bardzo długo oparci o siebie. Pamiętałam o ponad stu tonach wody spadającej w dół w czasie krótszym niż moje mrugnięcie okiem. Wiedziałam co trzeba zrobić. Stanęliśmy przy brzegu trzymając się za zimne ręce i patrząc w dół, po którym mogło być wszystko, albo i nic. Skoczyliśmy, a zimna woda zaczęła wypełniać nam gardło i płuca, te dłonie rozdzieliły się, ale drugie wciąż były złączone. Dotykałam wnętrze prawej, kiedy schnęliśmy w otoczeniu naszych ścian.
- Myślałem, że nigdy się nie odważysz. 

wtorek, 24 czerwca 2014

....

Pomyślałam dlaczego by nie. Nie wysiedliśmy na żadnym z przystanków, na ostatnim kazali nam wyjść, żeby mogli sprzątnąć przedziały. Zaraz potem siedzieliśmy na tych samych miejscach. Wracamy. Trochę bawię się włosami, trochę bawię się w łamanie zakazów. Nie palić. Nie wychylać się przez okno. Trochę bawię się jego zapalniczką, bo jest pełna i czarna. Pyta w końcu czy wychodzimy, bo pociąg nie jedzie już dalej. Kiwam głową. Może być, możemy wyjść. Skoro zapytał to wychodzimy. Niespecjalnie próbuje dowiedzieć się czegoś więcej. Więc wychodzimy i siedzimy. Ja nieobecna, on coś robi w telefonie, czasami podnosi głowę i przygląda się trochę mojej twarzy. Jak chcę to obracam głowę i patrzę na jego oczy, a jak nie to wciąż obserwuję tory. Nabieram ochoty na głupie rzeczy, wyobrażam sobie za dużo, stopy tańczące na szynach. Chodziłam na balet. Moja nieobecność przenosi się do sali, jakieś 5 lat wstecz, patrzy na siebie samą w czarnym, obcisłym trykocie, w czarnej spódniczce. Włosy związane gładko, mocno. Stopy sztywno po parkiecie, oczy jeszcze wtedy z ciekawością chłoną to co widzą. Wracam, wyciągam rękę.
- Chodź.
Ochłodziło się na tyle, że można oddychać, możemy iść spokojnie, jedno z nas zawsze trochę wyprzedza. Nie jedziemy tramwajem, mówię, że to tylko kawałek. On zgadza się, bo dlaczego miałby się nie zgodzić, to przecież nic takiego przejść się tylko kilka przystanków. Zaczyna się ściemniać, kiedy dochodzimy pod dom, reaguje inaczej niż reszta, tak jakby widywał takie codziennie. Więc ciągnę go za sobą do wejścia, mówię, że na pewno nie jestem sama na dole, ale na górze nie musi się nikim krępować, po schodach i drzwi na końcu korytarza, zaraz dojdę jeśli chce, a jak nie, to przecież mogę nie przychodzić. Powiedział "tak" ale nie wiem do czego się odnosił. Wchodzę jednak pierwsza na schody, bo głowy odwracają się i już zmierzają w naszym kierunku, a wiem, że tylko tam jestem bezpieczna. Na balkonie mogliśmy ochronić się przed bolesnym strzałem pytań. Klik, klik wciąż jego zapalniczką, bo najwyraźniej mu to nie przeszkadza, najpierw jeden, drugi, kilka, leżę tak jak mi wygodnie, on już się nie krępuje, zaczyna trochę mówić o sobie, opowiada o rzeczach, które chyba mnie nawet nie interesują, jego samego zresztą też nie. Pierwszy zaczyna mnie całować, o to mi przecież chodziło, wszystko dobrze znane, nie odsuwam się, bo po co, odwzajemniam każdy gest, bo o to mi przecież chodziło. Koszulka, spódnica, koszulka, pasek.
- Sąsiedzi - mówi okropnie fantastycznym głosem. Pokazuje tą swoją ręką ludzi na przeciwko, jak zawsze kilka metrów od nas i nie wiem czemu zatrzymuję się i mówię do siebie głośno, że wystarczy. Ubieram się, on trochę zmieszany po prostu siedzi, proponuję prysznic, ale się nie rusza, idę sama, jak wracam to wszystko wygląda tak samo, całuję go, żeby nie było mu dziwnie smutno i chcę żeby było inaczej. Przebieram się i proszę żeby mi pomógł. Mówię, że będę tańczyć balet, trzymam mocno jego rękę stojąc na poręczy i pytam, czy złapie mnie, kiedy zacznę spadać, a on patrzy się na mnie i czeka ile wytrzymam z twarzą obróconą w jego stronę. Kiedy czuje, że słabnę odpowiada w końcu, że nigdy nie miał zamiaru mnie puścić. Stawia mnie potem na ziemię i kończę występ już jednak bez ubrań, jest środek nocy i to jak bardzo jest chudy widać nawet wtedy. Leżymy na plecach, a niebo przesuwa się, w tym mieście nigdy nie było widać gwiazd. Potem przychodzą jak zawsze od 3 miesięcy i są bardziej wściekli niż poprzednio. Szerzej otwieram oczy, więcej do mnie dociera, kiedy i moje ubrania i jego unoszą się poza balkonem, opadają na ziemię, walą się na podłogę meble w pokoju, a przez okna wylatują książki i mnóstwo zapisanych kartek. Słyszę jak jego ciało zderza się z ochłodzoną już nawierzchnią drogi, a moje ląduje idealnie obok, a potem pierwszy raz od 3 miesięcy otwieram oczy i widzę tylko jego, który codziennie czekał na to, aż tamci zrzucą mnie z wysokości i pozwolą odciąć się od tego co było kiedyś.

niedziela, 22 czerwca 2014

...

Otwieram oczy powoli, sprawdzam czy nic mi się nie wali na głowę. Rankiem jeszcze wszystko jest na swoim miejscu. 4.30 wychodzę na balkon i zapalam papierosa, sąsiadka na balkonie po drugiej stronie ulicy rozrabia w wiaderku z wodą preparat do pielęgnacji roślin. O 5 sąsiadka podlewa kwiaty balkonowe, ja palę już któregoś z kolei. 5.30, a ona wychodzi z domu z wężem ogrodowym i podlewa żywopłot. Zostaje mi pół paczki, wracam do pokoju, źle zamykam drzwi, obijają się o ścianę i wiatr trzaska w rolety. Leżę znowu na łóżku w jakiś dzień tygodnia. Ranek niczym nie różni się od poprzednich. Od wczorajszego, czy tego sprzed 3 dni, sprzed tygodnia, czy miesiąca. Albo tego sprzed 3, kiedy ponoć wszystko się zaczęło, ale ja nie widzę tam żadnego początku. Położyłam się i postanowiłam tak zostać nie mając pomysłu na nic. To żadna z rzeczy, którą wpychano mi do głowy w jasnych gabinetach, po tym jak wypychano mnie z domu i zabraniano mi leżeć na łóżku tydzień, czy może już miesiąc. Zasypiam, ale sen jest już niespokojny i przerywany. Drażni mnie wiatr, ale żadna z nóg, ani lewa, ani prawa nie ma ochoty się zgiąć i zaprowadzić resztę ciała do niedomkniętych drzwi. O 10 słychać kosiarkę sąsiadów. Wychodzę zapalić, widzę tę samą kobietę, która pcha przed sobą ładną kosiarkę, a nie kupę złomu jak pozostali na tej ulicy. Nie mam ochoty myśleć o niczym istotnym, głowa uczepiła się tej maszyny, myślę ile taka kosztuje, dlaczego hałasuje skoro wygląda na drogą, dlaczego budzi mnie o tak głupiej porze, bo wstałam i jakieś ubranie lepi się do mnie, jest duszno i słońce leje się po wszystkim. Od samego patrzenia na rozgrzaną drogę mój oddech spłyca się. Tamta kobieta ma na sobie jasną koszulkę polo i spodnie za kolana. Ja majtki i top. Zdejmuję wszystko i idę pod prysznic. Jest to moje ulubione miejsce zaraz po łóżku. Można powiedzieć, że całe pomieszczenie to prysznic. Otwieram drzwi wejściowe i od razu przesuwam te od kabiny, żadnych ograniczeń, ciemne płytki, na których leżę i natrysk. Razem jakieś 30 metrów kwadratowych systematycznie oblewanych wodą. Raz zimną, raz ciepłą, nieistotne, nie myślę o tym, leżę. Zabrano mi kawałek przestrzeni żeby zamontować szklane drzwi na całą długość ściany. Bez nich woda wylewała się na korytarz. Nie przeszkadzało mi to, wychodziłam i leżałam na łóżku czekając aż wyschnę. Denerwowały ich zalane panele, które wymienili zaraz po montażu szyby. 
Schody z metalową barierką prowadzą na dół, chciałabym napić się wody, a może kawy. Wyszłam bez ubrań, woda kapie z włosów i zostawia ślady na podłodze. Stopnie też są metalowe, przyjemnie chłodne w taki dzień jak ten. Znowu słyszę, że są źle ulokowane, bo do nich znowu ktoś przyszedł, a ja zeszłam bez ubrań, idę bokiem do nich, słyszę "przepraszam", zgrzyt zębów, chwytają mnie ręce, szarpią aż znikam w kuchni, szkło spada ze stołu, kiedy jednym ruchem ściąga z niego obrus i owija mnie tak, że wyglądam jak motyl w kokonie, mówię to głośno. Jestem motylem, przez ciebie i twój dotyk moje skrzydła nie uniosą mnie już nigdy, bo pył z nich został na twoim pieprzonym obrusie i słyszę w odpowiedzi, że to nie kokon, ale kaftan i już dawno powinnam w nim skończyć. Unosi mnie, moje stopy nie dotykają już zimnego metalu, wracam na swoje łóżko, jeszcze mówię czy mogę prosić wodę, a trzask drzwi ma być odpowiedzią. Wraca do swojego światka oddzielonego schodami, które miały być barierą i ochroną przed psuciem tego co sobie wytworzyli. Nie palę w łóżku. Sąsiadka skończyła już kosić, to oczywiste, widziałam ją przecież u siebie na dole. Przyglądam się teraz młodemu chłopakowi, który kosi naszą trawę najlepszą kosiarką w dzielnicy, która hałasuje bardzo mało i nie przeszkadza mi. Nie podnosi głowy, bo pewnie mu zabroniono, a mi jest obojętne czy patrzy się, czy nie. Czekam aż słońce wysuszy mi włosy. zbieram rzeczy z podłogi, top jest spódniczką, kawałek materiału na ramiączkach bluzką, zabieram plecak, schodzę na boso, głowy rozglądają się, żeby widzieć czy potrzebna jest mi pomoc w powrocie na górę. Taka ilość rzeczy na sobie zadowala ich jednak, słyszę jeszcze "buty" ale od razu robi mi się niedobrze na myśl o stopach w butach, takiej pogodzie i gorącym chodniku. Idę boso. Kolejny młody chłopak wie już, że nie musi wyprowadzać samochodu i siłować się z bramą. Jeszcze nie postanowiłam dokąd pójdę. Dzisiaj powinien być kolejny biały gabinet i myśl o klimatyzowanym pomieszczeniu i wygodnej kanapie trochę przysłania mój plan, po chwili jednak odrzucam go definitywnie, idę na boso ulicą, jeszcze trochę zanim wyjdę z dzielnicy, na której nikt się nikim nie interesuje, ale każdy wie o sobie wszystko. Dalej łapię tramwaj, jadę kilka przystanków, patrzę przed siebie, nie obchodzą mnie oczy innych na moich stopach, udach, piersiach, twarzy, nieuczesanych włosach. Wysiadam koło dworca w największy upał, powietrze stoi, ludzie przelewają się przez chodnik, dotykają mnie przypadkowo i od razu odsuwam się. Zjeżdżam w dół schodami, stoję na peronie, przelatuję wzrokiem po rozkładzie jazdy, żadne miasto nie interesuje mnie na tyle, żeby do niego zmierzać. Stoję i czekam. Głowę mam raczej podniesioną wysoko niż opuszczoną, oczy nieobecne już 3 miesiąc, usta lekko otwarte. Stoję przed rozkładem, nie skupiam myśli na niczym, słyszę szum i głosy, hałas metalowych szyn, trzask otwieranych i zamykanych drzwi od przedziałów. Widzę dłoń ponad moją głową z wyciągniętym palcem, który zatrzymuje się na jednym z miast i zostaje tam na chwilę. Ramię sporo ponad moim ramieniem, widzę tylko wyciągniętą rękę, która podoba mi się na tyle, że nie odsuwam się. Po chwili nie mam jej już przed moimi oczami, odwracam głowę, widzę plecy, są chude, w koszulce, chude ręce, chude nogi, ma buty. Stoi tyłem, rusza przed siebie do pociągu, który przed chwilą się zatrzymał, usiadł na miejscu, z którego nie mogę go zobaczyć, peron jest chłodny, a podłoga w pociągu już nagrzana. Głowę mam niżej, widzę buty, siadam na przeciwko, podnoszę oczy, które jeszcze nie potrafią się skupić, ale widzę tę samą dłoń, która teraz dotyka szczęki i myślę o tym tak mocno, że zauważam oczy i usta, nos, włosy, brodę. Zamykam oczy, palę po ciemku, otwieram i wciąż tam jest. Pociąg rusza, siedzę nie tak jak lubię, w kierunku przeciwnym do właściwego i słyszę głos, widzę ruch warg przede mną. Łączę to i wiem, że do tych ust należą te słowa i skupiam się na nich najmocniej jak umiem, zostawiam je na chwilę w głowie, przekrzywiam ją, swoje usta podnoszę trochę do góry.
- Znam rozkład tych pociągów na pamięć - powiedział.