piątek, 12 września 2014

tale

Byliśmy znowu w tym samym lesie. Teraz dużo rzeczy się zmieniło. Było chłodno i zaczynało robić się szaro. Liście już zaczęły spadać z drzew. Były brązowe i spokojnie leżały na ziemi czekając na wiatr, który je poruszy. Szliśmy trzymając się za ręce. Wolną ręką zakryłeś moją dłoń, żeby nie zmarzła za mocno. My nie zmieniliśmy się za dużo. Można powiedzieć, że wciąż wszytko było takie same. Wciąż byłeś wyższy ode mnie i wciąż miałeś bardziej zimne ręce. Prowadząc Cię w głąb lasu wciąż byłam nienormalna. Wszystko było jak dawniej. Śmiałeś się jak zawsze chociaż staliśmy na ziemi. Pamiętałeś, że potrafimy latać. Czas nie zatrzymał się i wiedzieliśmy o tym dobrze. Nie był to jednak powód do tego, żeby cokolwiek miało się stać.
Ziemia nasiąknęła lekko wilgocią z powietrza. Zapadała się pod ciężarem naszych ciał. Chłód nie był natarczywy, ale przyjemny. Oddychało się lekkim i rześkim powietrzem. Lekko otulała nas mgła, która mogłaby przeszkodzić komuś w dotarciu do celu, jednak kiedy wiesz dokąd zmierzasz, nigdy nie zgubisz drogi. Było cicho, przywykliśmy do rozmawiania ze sobą w głowie. Został nam jeszcze tylko kawałek, nie zmienialiśmy tempa, żeby go od siebie oddalić. To był zwykły kawałek drogi, który trzeba przejść, bo nie można się zatrzymać. To takie naturalne. Łamiąc wszystkie zasady logicznego myślenia, w samym sercu lasu było cieplej i jaśniej. Ziemia nie była mokra, powietrze było lżejsze. Usiedliśmy na trawie trzymając się wciąż złączonych rąk. Wkoło rosły drzewa, ale tylko dwa najbardziej skupiały naszą uwagę. Były takie same, chociaż na pewno były różne. Stały po dwóch stronach drogi. Jedno po lewej, drugie po prawej stronie. Jedno moje, drugie twoje. Siedzieliśmy tak chwilę, a może całkiem spory kawałek czasu. Podeszliśmy bliżej drzew niespecjalnie wypatrując towarzyszy. Szły ku nam główną drogą. Obok siebie. Takie same, chociaż na pewno różne. Jeden dla mnie, drugi dla ciebie. Podeszły bliżej nie rozdzielając się jednak.
Jest taka dziecięca zabawa, w której dzieci ustawiają się w kole, łapią za ręce i puszczają iskierkę. Jedno z nich mocniej ściska rękę osoby obok i przekazuje iskrę dalej. Jeżeli uścisk wróci na start, to znaczy, że zabawa się udała.
Na razie zobaczyłam ruch ręki, a potem wszystko zmieniło się bardzo szybko, albo bardzo wolno. Wydarzenia przebiegały obok, były tak blisko, że mogliśmy ich dotknąć. Pojawiły się wszystkie, dopiero potem poczułam uścisk. Ruch dwóch głów i dwa uśmiechy. Ręce rozłączyły się. Ja dostałam jednego dinozaura, a ty drugiego. Ja w lewo, ty w prawo. I było w porządku. Naprawdę wszystko jest w porządku.


niedziela, 3 sierpnia 2014

"

Pamiętam jak pachniało drewnem, które ścinał. Lubiłam patrzeć na to co robi, kiedy byłam małym dzieckiem. Chciałam wszystko z nim robić, we wszystkim pomagać. Miałam krótko ścięte włosy i ulubione spodenki w kropki. Miałam urodzić się chłopcem i chyba dlatego cały czas między nami jest taka dziwna więź, której nie umiem określić. Jestem najbardziej kłopotliwa spośród trzech córek, bo chyba najbardziej jestem do niego podobna. Takie same paskudne charaktery.
Zawsze to ja byłam z nim najbliżej. Na początku z własnej woli, potem z przymusu spowodowanego wyrzutami sumienia. Nie ma w tym żadnej czułości. Naszą relację określa raczej wzajemne ścieranie się ze sobą. Jesteśmy cholernie podobni, a jednocześnie niewiarygodnie różni.
Od małego wypracowano u mnie potrzebę kontaktu. Może dlatego, że wiedziałam o tym, że wybrano mi nawet męskie imię. Chciałam trochę zastąpić mu Kubę w domu pełnym kobiet. To ja chciałam się przytulać, ja zadawałam najwięcej pytań. To ja zawsze chciałam pomóc, to ja przesiadywałam z nim w garażu i w piwnicy, to mnie trzymał na kolanach prowadząc samochód. Mama wysyłała mnie po to, żeby przyprowadzić go do domu.  Dlatego czuję się odpowiedzialna.
Potem to wszystko się zmieniło. To ja byłam i jestem do tej pory powodem kłótni. Mówił o mnie, że jestem prowokatorem. Że to przeze mnie wszyscy płaczą i nie dogadują się. To zawsze ja próbowałam się z nim wykłócać i ja prowokowałam go do słów, na które będę mogła odpowiedzieć atakiem. W tym domu rzadko kiedy słyszało się inne imię niż moje i jego. Kiedy się kłócili, ja stawałam po stronie mamy, tylko po to, żeby czuł, że jest sam. Chciałam się odwdzięczyć za to co robi. Przez te wszystkie lata nie potrafiłam okazać wsparcia w żaden sposób. To co robił odpychało mnie. Pamiętałam każde zdanie na mój temat, każdą niemiłą rzecz, każde kłamstwo, każde naciągnięcie prawdy, które miało stawiać mnie w jeszcze gorszym świetle.
To do mnie zwrócił się o pomoc. Nie powiedział tego żonie, ani nikomu z innych bliskich mu osób. Mówił do mnie. Płakał i to mnie prosił o pomoc. Mogłam mieć 15 lat, kiedy przyszedł i prosił żebym przestała go odtrącać, żebym pokazała mu, że ktoś w niego wierzy, żebym wyraziła chęć pomocy. Siedział przytulony do mnie i płakał, bełkotał, a ja chciałam tylko żeby mnie puścił i przestał, żeby już zasnął. Potrzebował żebym powiedziała, że wszystko będzie dobrze, a ja milczałam. Miałam opuszczone ręce, zamknięte oczy. Nawet nie płakałam. Równie dobrze mógłby mówić do ściany, przytulać kamień. Nigdy nie nauczyłam się rozmawiać z nim o odwykach i terapii. Do tej pory ucinam temat. Tamten wieczór wzbudza we mnie ogromne poczucie winy i wstydu. Wstydziłam się i siebie i jego.
Nie chciał leczyć się rodzinnie, bo pewnie szedł tam z poczuciem tego, że jest kompletnie sam.
Jego terapeutka miała zajęcia w mojej szkole. Nie podobała mi się. Dorota. Wysoka, chuda, koścista, kręcone włosy nijakiego koloru, blade ręce, zawsze z kawą. Przychodziła z mężem zawsze zimą, nie wiem dlaczego nie przed wakacjami. Zmanierowana siedziała na miękkim krześle, ostentacyjnie otulona szalikami, w kurtce. Bo jej zimno. Mów za mnie. Żuła gumę, nosiła bransoletki, strzelała z palców, siedziała patrząc w okno, czasami odpowiadała na pytania męża, który skakał wokół dzieciaków próbując do nich przemówić. Ja patrzyłam się na nią, co w końcu zauważyła i zaczęła mi się przyglądać. Nie lubię jej do tej pory, nawet jeżeli mu pomogła. Cały czas ma jej numer zapisany w telefonie, może tak na wszelki wypadek. Nie wiem przez co przeszła w życiu, ale kiedy słuchałam tego co zechciała powiedzieć, miałam ochotę śmiać jej się w twarz i mówić jak cholernie mało wie. Wychodziłam z tych zajęć nie raz. Potem wściekałam się na siebie myśląc, że zawsze muszę odstawić jakieś przedstawienie. Muszę pokazać, że bardzo mnie coś rusza, jak bardzo ty nie masz racji, jak bardzo moje życie jest gorsze od twojego, jak bardzo czuję się pokrzywdzona, załamana i smutna. Zawsze żeby ktoś widział, zastanawiał się co się dzieje. Na pokaz. Od zawsze, do teraz. Żałosne.
Teraz kiedy wszystko się zmieniło i obraz nieprzytomnego ojca na podłodze to już tylko wspomnienie, ja cały czas przegrywam, bo nie mam mu już nic do zarzucenia. Ścieramy się nadal i pewnie tak będzie zawsze, bo ja mam do niego żal, a on ma żal do mnie. To nie jest sprawiedliwe, ale on też musi mieć jakiś argument, bez tego ja mogłabym wygrać. A przecież nie chcę. Nie chodzi o to, żeby postawić na swoim, ale znowu pokazać jak bardzo ci źle z tym co robi.
Oczywiście gdybym była Kubą wszystko byłoby całkiem proste ale jestem Agatą i wiem, że bardzo mu się to nie podoba.

niedziela, 13 lipca 2014

#

Nasz dom różnił się od reszty budynków na ulicy. Nie miał piętra, nie miał balkonu, nie miał szerokich drzwi i schodów w korytarzu. Nie był ogrodzony żywopłotem przycinanym w ciepłe soboty. Nie mieliśmy równo skoszonej, systematycznie podlewanej trawy. Ściany były chropowate i wbijały się w plecy. Zostawiały na skórze dziury. Obok rosły drzewa i ich gałęzie dotykały okien na tyłach domu. Dawały przyjazny cień i ochronę. Były potężne i stare, szumiały na wietrze.
Drzewa stały w odległości kilku metrów od siebie, jednak ich gałęzie stykały się ze sobą wysoko w pewnym miejscu. Po południu mieściło się tam słońce. Oczy same mrużyły się, kiedy głowa podnosiła się do góry. Jasne błyski rozlewały się przed twarzą i nagrzewały ją. Ciepły, pomarańczowy kolor zalewał wszystko przy zamkniętych oczach. Obraz drżał. Promienie wydłużały się i kładły się na ziemi. Wszystko zatrzymywało się na chwilę. Pojawiał się mimowolny uśmiech, oddech spłycał się, głowa przekrzywiała się na bok, plecy mocniej dociskały ściany. Z którejś strony padał cień i wszystko stawało się chłodne. Blada skóra na ramionach marzła, oczy rozglądały się za gdzieś rzuconym swetrem, tylko po to, żeby ubrać go i za chwilę zdjąć go znowu. Wracało ciepło. Nagrzana ulica była pusta. Samochody stały leniwie przy posesjach, ich lakier błyszczał w słońcu. Z daleka zdawały się topnieć. Syczały zraszacze i gdzieniegdzie pracowały kosiarki. Pachniało trawią i suchym powietrzem. Nieliczni ludzie bardzo powoli poruszali się w takie dni jak ten. Ci bardziej wygodni dojeżdżali na miejsca w nagrzanych samochodach. Wysiadali kilkanaście metrów dalej na kortach do tenisa. Nawierzchnia z piachu była sucha i brudziła jasne ubrania. Krótkie spódniczki kobiet podnosiły się do góry podczas podbiegania do piłki, pito wodę z cytryną z wysokich szklanek, każdy w czapce, albo daszku na głowie. Gra kończy się szybko. Białe sukienki i spódniczki chichoczą stojąc w pełnym słońcu, białe spodenki rozmawiają na lekkie tematy kryjąc się w cieniu. Potem wszyscy zbierają się do swoich domów. Początek wieczoru to moment, w którym wydaje się, że ludzi jest więcej niż w rzeczywistości. Popołudnia są leniwe i senne, za to wieczory to pora pełna życia. Słychać więcej głosów, które wraz ze spadkiem temperatury nasilają się i mają ochotę opuszczać gardła właścicieli. Samochody znowu zrobione są z metalu, a nie z lepkiej konsystencji. Mogą trąbić i przemykać przez ulicę. Mogą wjeżdżać do garażu i zatrzymywać się. Można w nich powoli opuszczać szyby pozwalając przy tym na wymianę uprzejmości kierowcy z pozdrawiającym go sąsiadem idącym po chodniku. Nie lubię wieczorów na tej ulicy, bo gubię się w twarzach i powstającym hałasie. Zanim wszystkie zakupy, rakiety i pasażerowie samochodów zdołają dotrzeć do swoich domów, ja dawno już zdążę zniknąć za drewnianymi drzwiami w oczekiwaniu na kolejne popołudnie. Czasami jest jednak tak, że kolejne popołudnie ma nigdy nie nadejść. O tym nie wie się oczywiście i robi się wszystkie ważne lub mniej ważne rzeczy myśląc, że to tylko kolejny dzień, w którym nic, a już na pewno nie tutaj, nie może się zdarzyć. 
Już od rana mocno świeciło słońce. Pod sklep na rogu ulicy podjechał samochód i zaparkował. Mężczyzna postawił na schodach metalowe skrzynki z butelkami mleka i odjechał. Bardzo szybko można było kupić tutaj świeże pieczywo i mleko dla dzieci. Małżeństwo z małego domku zaczyna spacer ze swoim psem, słychać uderzenia sportowych butów ludzi biegających obok. Tak jak codziennie ludzie wstają do pracy i jedzą śniadanie. Tak jak każdego dnia robią te same czynności. Odzywają się ptaki, słońce tak samo przesuwa się po ścianach i zmienia swoją pozycję. Na dłuższą chwilę lokuje się między jedną, a drugą gałęzią. Następuje spokój. Ulica znowu pustoszeje. Powietrze jest gęste i bezwietrzne, barwy są wyostrzone, tylko pod drzewami jest trochę cienia. Trawa jest miękka i nagrzana, a niebo jasne i czyste. Leżę na plecach.
W domu panuje chłód, gałęzie zasłaniają okna. Słońce nie dociera przez szyby. Wanna jest niewygodna i twarda, sufit przybrudzony. Kiedy ja czuję łaskotanie na twarzy, jej twarz otacza woda. Niebo przesuwa się leniwie, tak jak leniwie przesuwa się metal na skórze. Nieśpiesznie, powoli. Jem pierwsze maliny tego lata, które barwią moje ręce na czerwono, tak samo jak na czerwono barwi się woda. Drżę, bo niespodziewanie zawiał wiatr i drży też drugie ciało. Odchylam głowę i przymykam oczy, znowu widać tylko ciepłą plamę, obraz faluje przed oczami. Oczy zamykają się i wszystko jest już rozmyte. Leżę tak jeszcze chwilę, zaczyna się wieczór i zaczynają się powroty do domów. Znikam, zanim zacznę się gubić. Wstaję i kieruję się do wyjścia w chwili, w której odkładana jest słuchawka od telefonu i wstają dwie inne osoby również zmierzające do wyjścia. Przebieram się, kiedy rozwija się białe płótno i zmywam sok z rąk, kiedy większe i obce dłonie pozbywają się rękawiczek. Kładę się do łóżka, kiedy pozostali wstają z kanap i niespokojnie wychodzą ze swoich domów zamykając za sobą drzwi. Otwierają się mniejsze, podwójne, spora grupa ludzi z ciekawości i głupoty wyżej wyciąga głowy. Zatrzaskują się szybko, ciszę, która nagle nastała  przerywa ryk silnika i sygnał karetki. Powoli wraca się do swoich domów, ja wracam do siebie po kolejnym wieczorze i liczę na następny poranek. Kiedy budzę się jeszcze nikt nie kupił mleka, nikt nie biega, nie wyprowadza zwierząt na spacer. Każdy szepcze. Leżę na trawie czekając na popołudnie, jednak okazuje się, że na naszej ulicy już zawsze będzie panował wieczór.

niedziela, 6 lipca 2014

;

Wszystko zaczynało nabierać innych kolorów. Powietrze zrobiło się szare, niebo ostro niebieskie, droga wyblakła mocniej. Drzewa nasyciły się. Targane wiatrem zaczęły tracić liście. Wirowały one niespokojnie, a potem spadały z wysoka. Wiatr huczał, przenosił wszystko z miejsca na miejsce. Nadciągała burza. Niebo było gładkie, jednostajne. Jednakowe na całej długości, jednakowe na całej szerokości. Wszędzie tak samo wypełnione potężną energią, która w końcu miała opaść na ziemię. Szła w dół ulicy i wiedziała, że powinna się śpieszyć. Jednak nie robiła tego. Specjalnie spowalniała krok i przystawała co chwilę. Czasami ktoś przemykał obok z pochyloną głową i agresywnymi ruchami. Każdy chciał zdążyć na czas.
Myślała, że jej obecność tutaj coś zmieni. Że razem z powietrzem oczyści się jej ciało, że kiedy wszystko huknie o ziemię i kiedy niebo się rozedrze ona poczuje ulgę. Więc czekała. Nerwowo drapała ręce połamanymi paznokciami. Były nierówne i ostre. Zostawiały rozdrapany ślad na bladej skórze. Miała tego nie robić i dobrze o tym pamiętała. Ręce same zbliżały się do siebie i następował ból.
Wracała z pustego już domu. Chciała zastać go inaczej, w innym stanie, chciała żeby wciąż był ciepły i przyjazny. Żeby był prawie jej i żeby mogła do niego wracać. Ale był pusty, kiedy do niego weszła. Zostały w nim pojedyncze meble, które miały jakąkolwiek wartość. Obłożone folią czekały na nowych właścicieli. W pokojach było ciemno. Przez wysokie okna wpadał tylko chłód i spokój przed nadciągającą burzą. W mieście od rana do okien nie docierało światło. Brak słońca nie przytłaczał. Był natarczywy, ale znośny. Po wyjściu na powietrze można było zobaczyć, że to ściany blokują dostęp do tego co na zewnątrz. Tutaj ciemność była jasna.
W łazience zostało lustro. Kosztowało ich sporo pieniędzy. Było duże i proste. Drewniana rama zabierała minimum miejsca. Wisiało na ścianie pokrytej spękanymi kafelkami. Woleli kupić lustro. W sypialni zostały tylko gołe ściany. Żaden przedmiot nie miał wartości materialnej. Jednak ona nie potrafiła się z nimi rozstać. Chciała znowu leżeć w tym łóżku. Chciała się w nim budzić i patrzeć na twarz obok. Chciała wstawać i czuć dywan pod stopami. Chciała dochodzić do szafy i śmiać się akurat wtedy, kiedy ciągnęła za drzwiczki, a one z okropnym skrzypnięciem odsłaniały kilka powieszonych ubrań w środku. Wszystko jej zabrali, a to co zostało już nigdy nie miało do niej należeć. Pianino było okryte zbyt małym kawałkiem folii. Na czarnym drewnie już osiadł kurz i starła go koszulką, żeby nie zostawił śladu. Było nowe i drogie. Kupili je od razu i w tym pokoju przez długi czas stało tylko ono, bo nie stać ich było na resztę. Grał pięknie i delikatnie. Dźwięki niosły się po pustym pokoju i wracały do nich. Teraz znowu pojawiło się głuche echo, ale nie te dłonie miały grać. One tylko nieudolnie uderzały w ulubione klawisze. Zwiędły kwiaty, a trawa w ogrodzie sięgała do łydek. Wiatr naznosił liści na taras. Przesuwał je razem z piaskiem, wpadały do środka przez otwarte drzwi.
Nikt nie pozwolił jej zatrzymać wspomnień, miała odejść bez zbędnych słów. Szybko. Wyszła głównymi drzwiami. Ochota na zniszczenie wbitych tabliczek w trawnik narastała z każdym krokiem. Dom wcale nie był na sprzedaż, bo należał do nich. To były ich meble i ich ściany. Ich trawa, ich okna, ich stara podłoga. W środku ich wspomnienia, które ktoś beznamiętnie próbuje wyrzucić i zrobić miejsce na nowe.
Doszła już do końca ulicy. Wszystko zatrzymało się, powietrze zastygło. Była sama, wszyscy zdążyli na czas. Zrobiło się ciemniej. Uspokoił się wiatr, nastała idealna cisza, żaden ruch, żaden odgłos nie przeszkadzał w tym co miało nadejść. Gdzieś daleko rozległ się pomruk. Przejechała językiem po suchych ustach i stała nieruchomo cały czas czekając. Dźwięk narastał, docierał do jej uszu wyraźniej, mocniej. Pierwszy błysk rozjaśnił okolicę. Stalowy kolor zatrzymał się na chwilę, dotknął ziemi i roztopił się. Potężny huk przyśpieszył bicie serca. W końcu. Położyła się na nagrzanej drodze. Oczy utkwione wysoko w górze śledziły kolejne błyski. A potem zrobiło się siwo i zamknęła je. Lunęło i zmokła od razu. Jej ubranie pociemniało od wody. Mogła trwać w tym hałasie już do końca. Deszcz uderzał o ziemię i wzbijał do góry kurz i pył. Z góry ulicy płynęła woda. Wszystko zaczęło się ruszać i trwać w nienaturalnym ruchu. Tym razem to ona była spokojna. Oddychała głęboko, jakby z każdym wydechem uwalniała się od czegoś, co ciąży. Tak było dobrze, jednak musiała się zgodzić. Czekała na te wyciągnięte ręce, które dobrze znała. Patrzyła w spokojne oczy, które przez to, że leżała na drodze stały się trochę bardziej smutne.
- Już wystarczy. Musisz dać sobie radę.

środa, 2 lipca 2014

Ly


Mam mały pokój, w którym mieści się wiecznie rozłożone łóżko, szafa i biurko, które chcę wyrzucić, bo przeszkadza mi we wszystkim i zajmuje za dużo miejsca na podłodze. Upchnęłam gdzieś książki i płyty. Zasłony przypaliłam, więc zdjęłam je potem, zostały mi gołe okna podobne do tych w domu, stare, białe i drewniane. Mieszkanie ma jeszcze kilka pokoi i obcych ludzi w nich. Ma rozpadający się balkon, który należy do rozpadającej się kamienicy. Wszystko idealnie ze sobą współgra, wszystko rozlatuje ci się w rękach, niszczeje i kruszy się. Nadaje się na śmietnik jak wszystko inne. Leżę i mam ochotę już nie wstawać. Budzę się i jedyne o czym myślę, to wyrzucenie wszystkiego przez okno i trwanie w pustych ścianach. Drażnią mnie nawet przedmioty. Drażnią mnie słowa, więc je ograniczam, staram się niczego nie wypowiadać i żadnych z nich nie przyswajać. Wszystko jest mi obojętne aż do bólu, do granic możliwości, a może i poza granice. Na ścianie wisiało lustro, zaraz obok drzwi. Odbijało moje zdziwione, lekko nieprzytomne spojrzenie. Nigdy nie przeglądałam się w nim specjalnie. Wychodząc, głowa sama obracała się, żeby spojrzeć w tamtą stronę. Spadło ze ściany jakiś czas temu, pokruszone leżało jakiś czas, jakiś czas planuję kupić nowe i od jakiegoś czasu wychodząc odwracam się i patrzę na pustą ścianę, która niczego nie odbija. Wychodzę, bo tam nie mogę oddychać. Duszę się obecnością innych, duszę się brakiem przestrzeni. Muszę wychodzić, więc wychodzę, wracam, albo nie wracam, coś gubię po drodze, wracam tego szukać, wróciłabym najchętniej do siebie, jakoś mi nie po drodze do tego, zawsze łatwiej jest trafić na zgubione klucze, czy portfel niż na zgubionego siebie.
Czuję, że się budzę, nie walczę, żeby spać dalej. Zasnęłam na podłodze, dochodzi 4 nad ranem, jest zimno, pada, wieje i hałasuje. Ubrania leżą za daleko ode mnie, więc nie ruszam się, leżę i marznę. Włączyłam płytę. Odtworzyła się kilka razy pod rząd. Wstaję i ubieram się, wkładam coś do plecaka, zakładam kurtkę, którą zabieram z wieszaka w korytarzu. Nie jest moja, za duża, męska. Ale pada, a ja nie mam swojej. Wole się przejść niż czekać na tramwaj. Potem wsiadam w pociąg, pierwszy jaki przyjechał. Znajduję pusty przedział, przykładam twarz do okna, leje coraz mocniej i zapowiada się naprawdę piękny dzień. Zaczęli przychodzić ludzie, ignorowałam ich pytania o miejsce, siadali, albo wychodzili. Patrzyli się, albo byłam im kompletnie obojętna. Otworzyłam okno i padał na mnie deszcz. Chłopak siedzący naprzeciwko mnie wyszedł trzaskając zasuwanymi drzwiami. Zapaliłam, zamoczyłam zapałki, znalazłam zapalniczkę, w międzyczasie bibułka nabrała wody i pokruszyła się, więc wyjęłam następne, trochę spałam, chodziłam po przedziale, leżałam w przejściu, stałam na korytarzu obojętna. Nie ważne, czy ktoś właśnie mnie podsiadł, czy zaczyna okradać prawie pusty plecak. Zrobiłam kilka zdjęć sobie i oknom. Przez szybę próbowałam uchwycić tory, nie wyszły, ale i tak wiedziałam, że je wywołam. Jechałam 12 godzin. Wysiadłam nad morzem, przejechałam pół Polski, bez żadnego konkretnego celu. Poszłam na plażę, która była zalana wodą ze sztormu. Zeszłam głównym zejściem, kazali mi wracać, bo to niebezpieczne, mogę się potknąć i zachłysnąć. Nie słucham się ludzi w pomarańczowym. Zamokły mi buty, spodnie aż do ud, rękawy kurtki.Wiał mokry wiatr, włosy skręciły się od wilgotnego powietrza, robiłam zdjęcia wodzie i patrzyłam się na nią. Była zimna, ale brakowało mi tego uczucia. Wchodziłam głębiej, do pasa, do żeber. Wyciągnęli mnie z wody, rzucili na brzeg, usta przyklejały się do moich, dłonie napierały całym ciężarem na moje ciało. Wyplułam wodę. Odtrąciłam ręce obok, ledwo wstałam, nie mogłam ustać na nogach, położyłam się na mokrym piasku nie chcą słyszeć o żadnej pomocy. Zabrałam zalany aparat i już pewnie zniszczony film, rozpoczęłam nieudolne próby wstawania, udało się za setnym podejściem. Powoli zmierzam do wyjścia, krztuszę się jeszcze, chcę poradzić sobie sama, powrót przesypiam, budzę się w środku nocy na stacji końcowej, obolała wysiadam, wracam do siebie w znaczeniu tylko mieszkalnym, suszę film, tak jak pokazywał mi dawny kolega, oddaję zniszczoną kurtkę, sama wywołuję zdjęcia, które są zniszczone. Przyklejam je do ściany, myślę, czy warto tam wracać, czy lepiej zostać. Na razie decyduję tylko o tym, żeby się rozebrać i położyć, zasnąć, nic mi się nie śni, przesypiam cały następny dzień, wolałabym resztę czasu. Czuję, że się budzę, nie walczę, żeby spać dalej. Zasnęłam na podłodze, dochodzi 4 nad ranem, jest zimno, pada, wieje i hałasuje. Ubrania leżą za daleko ode mnie, więc nie ruszam się, leżę i marznę. Włączyłam płytę. Odtworzyła się kilka razy pod rząd. Ubieram się. Wychodzę.

poniedziałek, 30 czerwca 2014

robbers

Oczywiście, że byliśmy trzeźwi. Jeżeli nasze głupie pomysły można nazwać czymś chociaż troszkę normalnym, to postanowiliśmy zrobić to na trzeźwo. Jeżeli są nienormalne, to może lepiej żebyśmy byli pijani. Chcieliśmy założyć kominiarki, ale gdyby jednak ktoś nas przyłapał, to wszystko mogłoby wyglądać zbyt głupio. Nie przestrzegaliśmy żadnych zasad złamania, nie byliśmy ani spokojni, ani ostrożni. Po prostu chcieliśmy tam wejść, żeby coś sprawdzić. Myślę, że włamanie do budynku, do którego posiada się klucz nie jest aż tak strasznym przestępstwem. Pamiętaliśmy o tym, żeby nie zapalać wszędzie świateł, pomimo tego, że bardzo chciałam. Dwie latarki to dla mnie za mało, jednak dłoń, którą trzymałam skutecznie oddalała ode mnie strach. Zabraliśmy ze sobą psa. Wchodząc na pierwsze piętro wiedzieliśmy już, że to był zły pomysł. Trzeba było go wnieść, bo miał małe łapy. Niósł swojego pieska i trzymał mnie za rękę. Musiał świecić też latarką, bo ja nie umiałam za bardzo. Światło kierowałam na psa, który wiercił się i próbował zobaczyć skąd ono pochodzi. Schody były ciemne i wejście na poddasze zajęło nam naprawdę sporo czasu. Drzwi otworzył kluczem, nie musieliśmy wkładać spinek do zamka, czy niszczyć ich siłą. Pies położył się w przejściu i zasnął chwilę później. Cicho weszliśmy głębiej, żeby zobaczyć to, czego szukaliśmy w całym mieście. Duże pomieszczenie z dachem opadającym po prawej stronie. Po lewej stały ustawione rzędem regały, a na nich książki. Dalej stoliki i wygodne krzesła. Sufit opierał się na grubych, szorstkich belkach. W górze widać było małe okna. Był środek nocy i razem ze światłem do pomieszczenia wlewała się cisza. Miasto spało już spokojnie, kiedy przechodziliśmy między półkami. Na okładkach osiadł delikatny kurz. Moja dłoń zostawiła ślad na książce, z którą położyłam się na podłodze. Miękka wykładzina wygłuszała każdy ruch. Rozebraliśmy się, kiedy przyszedł. Pod napiętą skórą czułam każdą kość i naprężone mięśnie. Uśmiechaliśmy się do siebie szeroko, starałam się nie mrugać, żeby nie stracić żadnej głupiej sekundy. Miał piękną twarz i łagodne dłonie. Leżeliśmy tak w otoczeniu książek, wirującego kurzu i gorącego oddechu na szyi. Przez okno wpadało światło księżyca. Oblewało sobą książki i zatrzymywało się na gołych ciałach. Mieniło się we włosach, sprawiało, że skóra była jeszcze bledsza. Nie włamaliśmy się po to, żeby ukraść książki, nie chodziło nam też o zrobienie komuś krzywdy. Nie chcieliśmy niczego zniszczyć, ani dać się złapać. Chcieliśmy zobaczyć księżyc za oknem, którego nie było dobrze widać w innej części miasta. Chcieliśmy sprawdzić, czy tutaj ciało wygląda inaczej. Zagwizdaliśmy na psa. Raz wypuszczając powietrze przez usta, raz wciągając je do płuc. Zaszczekał i był gotowy do wyjścia. Ubraliśmy się nawzajem i odłożyliśmy książki na miejsce. Zanim wziął psa na ręce jeszcze raz zdążyłam pocałować go w małej bibliotece, do której mało kto przychodzi, i do której mamy zapasowy klucz. Zamknął drzwi. Byliśmy włamywaczami i złodziejami wspomnień.

niedziela, 29 czerwca 2014

v

Mówili o pięknej pogodzie, o słońcu i wysokich temperaturach. Mówili o dusznym powietrzu, natłoku turystów i pięknych zachodach słońca. Leżeliśmy w pustym pokoju przez kilka dni patrząc na wielką ścianę wody spadającą na ziemię. I tak dzień po dniu, przez kilka pod rząd, potem trochę słabiej, ale wciąż nieustannie. Zaczęły się podtopienia, zalane budynki, drogi pokryte wodą, sparaliżowane miasto. My wciąż mieliśmy pusty pokój, okno, podłogę, materac, trochę rzeczy wyjętych z walizek. Najpierw malowaliśmy ściany. Na niebiesko, pierwszy raz na niebiesko. Mieszkanie było stare, zniszczone, popadające w ruinę, ale i tak zaczęliśmy od ścian. Stary tynk odchodził płatami, kruszył się na podłodze, a potem był wszędzie. Rozłożyliśmy stare gazety znalezione w jednej z szaf, które darły się jednak pod stopami. Podłoga też zaczynała być niebieska. Umówiliśmy się, żeby nie malować po sobie, ale szybko stało się inaczej. Małymi pędzelkami mazaliśmy sobie wzajemnie po ciałach. Zaczął malować sufit i oblewać mnie farbą stojąc na drabinie. Podłoga stopniowo pokrywała się konturami ciał niebieskich. Skończyliśmy, kiedy wciąż padało. Mieliśmy materac i niebieska podłogę, ściany i sufit. Stare, gołe okno. Było spokojnie, chłodno jak pod wodą. Był obok, leżał teraz już sino błękitny, wyszorowany w wannie stojącej na rzeźbionych nóżkach. Delikatnie bębnił palcami o moje kolano wybijając rytm czegoś, co leciało w jego głowie. Zamknął oczy.
Byliśmy na statku w pochmurny dzień, w taki jak ten. Niewiele zostało do brzegu, staliśmy  przemoczeni i zmarznięci. Nie ruszał się z miejsca przez całą podróż, czasami odwracał głowę, żeby pokazać swój uśmiech. Mocno opierał ręce o poręcz i wiedziałam jak bardzo chciałby być teraz w wodzie. Mocniej wbił palce w moje kolano i pozwolił sobie na grymas. Wszystko trwało chwilę, zaraz potem zaczął delikatnie poruszać głową. Gładziłam jego rękę leżąc i stojąc na statku. Niebo zrobiło się bardziej szare, większe chmury nadciągały od strony lądu. Huczał wiatr niosący ze sobą deszcz. Smagał nas po twarzach, miał już mokre włosy, zimne policzki i dłonie. Stał pewnie, panował nad wodą, która go kołysze. Nie przeszkadzał mu jej chłód, kiedy dotknął jej schodząc z pokładu.
Ziemia była twarda i pokryta śniegiem. Szliśmy prosto pewnie stawiając kroki. Prowadził mnie za rękę, jakby wiedział gdzie się znajdujemy i dokąd mamy trafić. Było pusto, cicho i biało. Byliśmy pierwsi, ale nie zostawialiśmy śladów. Złapałam go mocniej, kiedy momentalnie zrobiło się ciemniej. Pojawiła się zorza mająca wszystkie kolory. Zaśmiał się i przysunął się na materacu maksymalnie blisko.
- Teraz musisz mi pokazać, które znasz -powiedział i podniósł moją rękę.
Wymieniłam wszystkie gwiazdy, które przyszły mi do głowy, a one stopniowo pokazywały się na niebie. Śmialiśmy się w dwóch miejscach jednocześnie. Było zimno, wciąż padało, śnieg leżał nam na twarzach. Musieliśmy iść dalej. Noc była jasna, powietrze czyste. Nie odzywaliśmy się za dużo. Zaczęła szumieć woda, słychać było jej hałas. Pomyślałam, że wracamy, poruszyłam się lekko, ale zatrzymał mnie dłonią
- Mam nadzieję, że nie zmarzłaś. Myślę, że może być jeszcze zimniej.
Szliśmy kamiennym podłożem, im bliżej celu, tym hałas był silniejszy. Wiedziałam już dokąd doszliśmy. Brzeg kończył się wysoko, poza nim był już tylko spad kilkadziesiąt metrów w dół.  Siedzieliśmy tam bardzo długo oparci o siebie. Pamiętałam o ponad stu tonach wody spadającej w dół w czasie krótszym niż moje mrugnięcie okiem. Wiedziałam co trzeba zrobić. Stanęliśmy przy brzegu trzymając się za zimne ręce i patrząc w dół, po którym mogło być wszystko, albo i nic. Skoczyliśmy, a zimna woda zaczęła wypełniać nam gardło i płuca, te dłonie rozdzieliły się, ale drugie wciąż były złączone. Dotykałam wnętrze prawej, kiedy schnęliśmy w otoczeniu naszych ścian.
- Myślałem, że nigdy się nie odważysz. 

wtorek, 24 czerwca 2014

....

Pomyślałam dlaczego by nie. Nie wysiedliśmy na żadnym z przystanków, na ostatnim kazali nam wyjść, żeby mogli sprzątnąć przedziały. Zaraz potem siedzieliśmy na tych samych miejscach. Wracamy. Trochę bawię się włosami, trochę bawię się w łamanie zakazów. Nie palić. Nie wychylać się przez okno. Trochę bawię się jego zapalniczką, bo jest pełna i czarna. Pyta w końcu czy wychodzimy, bo pociąg nie jedzie już dalej. Kiwam głową. Może być, możemy wyjść. Skoro zapytał to wychodzimy. Niespecjalnie próbuje dowiedzieć się czegoś więcej. Więc wychodzimy i siedzimy. Ja nieobecna, on coś robi w telefonie, czasami podnosi głowę i przygląda się trochę mojej twarzy. Jak chcę to obracam głowę i patrzę na jego oczy, a jak nie to wciąż obserwuję tory. Nabieram ochoty na głupie rzeczy, wyobrażam sobie za dużo, stopy tańczące na szynach. Chodziłam na balet. Moja nieobecność przenosi się do sali, jakieś 5 lat wstecz, patrzy na siebie samą w czarnym, obcisłym trykocie, w czarnej spódniczce. Włosy związane gładko, mocno. Stopy sztywno po parkiecie, oczy jeszcze wtedy z ciekawością chłoną to co widzą. Wracam, wyciągam rękę.
- Chodź.
Ochłodziło się na tyle, że można oddychać, możemy iść spokojnie, jedno z nas zawsze trochę wyprzedza. Nie jedziemy tramwajem, mówię, że to tylko kawałek. On zgadza się, bo dlaczego miałby się nie zgodzić, to przecież nic takiego przejść się tylko kilka przystanków. Zaczyna się ściemniać, kiedy dochodzimy pod dom, reaguje inaczej niż reszta, tak jakby widywał takie codziennie. Więc ciągnę go za sobą do wejścia, mówię, że na pewno nie jestem sama na dole, ale na górze nie musi się nikim krępować, po schodach i drzwi na końcu korytarza, zaraz dojdę jeśli chce, a jak nie, to przecież mogę nie przychodzić. Powiedział "tak" ale nie wiem do czego się odnosił. Wchodzę jednak pierwsza na schody, bo głowy odwracają się i już zmierzają w naszym kierunku, a wiem, że tylko tam jestem bezpieczna. Na balkonie mogliśmy ochronić się przed bolesnym strzałem pytań. Klik, klik wciąż jego zapalniczką, bo najwyraźniej mu to nie przeszkadza, najpierw jeden, drugi, kilka, leżę tak jak mi wygodnie, on już się nie krępuje, zaczyna trochę mówić o sobie, opowiada o rzeczach, które chyba mnie nawet nie interesują, jego samego zresztą też nie. Pierwszy zaczyna mnie całować, o to mi przecież chodziło, wszystko dobrze znane, nie odsuwam się, bo po co, odwzajemniam każdy gest, bo o to mi przecież chodziło. Koszulka, spódnica, koszulka, pasek.
- Sąsiedzi - mówi okropnie fantastycznym głosem. Pokazuje tą swoją ręką ludzi na przeciwko, jak zawsze kilka metrów od nas i nie wiem czemu zatrzymuję się i mówię do siebie głośno, że wystarczy. Ubieram się, on trochę zmieszany po prostu siedzi, proponuję prysznic, ale się nie rusza, idę sama, jak wracam to wszystko wygląda tak samo, całuję go, żeby nie było mu dziwnie smutno i chcę żeby było inaczej. Przebieram się i proszę żeby mi pomógł. Mówię, że będę tańczyć balet, trzymam mocno jego rękę stojąc na poręczy i pytam, czy złapie mnie, kiedy zacznę spadać, a on patrzy się na mnie i czeka ile wytrzymam z twarzą obróconą w jego stronę. Kiedy czuje, że słabnę odpowiada w końcu, że nigdy nie miał zamiaru mnie puścić. Stawia mnie potem na ziemię i kończę występ już jednak bez ubrań, jest środek nocy i to jak bardzo jest chudy widać nawet wtedy. Leżymy na plecach, a niebo przesuwa się, w tym mieście nigdy nie było widać gwiazd. Potem przychodzą jak zawsze od 3 miesięcy i są bardziej wściekli niż poprzednio. Szerzej otwieram oczy, więcej do mnie dociera, kiedy i moje ubrania i jego unoszą się poza balkonem, opadają na ziemię, walą się na podłogę meble w pokoju, a przez okna wylatują książki i mnóstwo zapisanych kartek. Słyszę jak jego ciało zderza się z ochłodzoną już nawierzchnią drogi, a moje ląduje idealnie obok, a potem pierwszy raz od 3 miesięcy otwieram oczy i widzę tylko jego, który codziennie czekał na to, aż tamci zrzucą mnie z wysokości i pozwolą odciąć się od tego co było kiedyś.

niedziela, 22 czerwca 2014

...

Otwieram oczy powoli, sprawdzam czy nic mi się nie wali na głowę. Rankiem jeszcze wszystko jest na swoim miejscu. 4.30 wychodzę na balkon i zapalam papierosa, sąsiadka na balkonie po drugiej stronie ulicy rozrabia w wiaderku z wodą preparat do pielęgnacji roślin. O 5 sąsiadka podlewa kwiaty balkonowe, ja palę już któregoś z kolei. 5.30, a ona wychodzi z domu z wężem ogrodowym i podlewa żywopłot. Zostaje mi pół paczki, wracam do pokoju, źle zamykam drzwi, obijają się o ścianę i wiatr trzaska w rolety. Leżę znowu na łóżku w jakiś dzień tygodnia. Ranek niczym nie różni się od poprzednich. Od wczorajszego, czy tego sprzed 3 dni, sprzed tygodnia, czy miesiąca. Albo tego sprzed 3, kiedy ponoć wszystko się zaczęło, ale ja nie widzę tam żadnego początku. Położyłam się i postanowiłam tak zostać nie mając pomysłu na nic. To żadna z rzeczy, którą wpychano mi do głowy w jasnych gabinetach, po tym jak wypychano mnie z domu i zabraniano mi leżeć na łóżku tydzień, czy może już miesiąc. Zasypiam, ale sen jest już niespokojny i przerywany. Drażni mnie wiatr, ale żadna z nóg, ani lewa, ani prawa nie ma ochoty się zgiąć i zaprowadzić resztę ciała do niedomkniętych drzwi. O 10 słychać kosiarkę sąsiadów. Wychodzę zapalić, widzę tę samą kobietę, która pcha przed sobą ładną kosiarkę, a nie kupę złomu jak pozostali na tej ulicy. Nie mam ochoty myśleć o niczym istotnym, głowa uczepiła się tej maszyny, myślę ile taka kosztuje, dlaczego hałasuje skoro wygląda na drogą, dlaczego budzi mnie o tak głupiej porze, bo wstałam i jakieś ubranie lepi się do mnie, jest duszno i słońce leje się po wszystkim. Od samego patrzenia na rozgrzaną drogę mój oddech spłyca się. Tamta kobieta ma na sobie jasną koszulkę polo i spodnie za kolana. Ja majtki i top. Zdejmuję wszystko i idę pod prysznic. Jest to moje ulubione miejsce zaraz po łóżku. Można powiedzieć, że całe pomieszczenie to prysznic. Otwieram drzwi wejściowe i od razu przesuwam te od kabiny, żadnych ograniczeń, ciemne płytki, na których leżę i natrysk. Razem jakieś 30 metrów kwadratowych systematycznie oblewanych wodą. Raz zimną, raz ciepłą, nieistotne, nie myślę o tym, leżę. Zabrano mi kawałek przestrzeni żeby zamontować szklane drzwi na całą długość ściany. Bez nich woda wylewała się na korytarz. Nie przeszkadzało mi to, wychodziłam i leżałam na łóżku czekając aż wyschnę. Denerwowały ich zalane panele, które wymienili zaraz po montażu szyby. 
Schody z metalową barierką prowadzą na dół, chciałabym napić się wody, a może kawy. Wyszłam bez ubrań, woda kapie z włosów i zostawia ślady na podłodze. Stopnie też są metalowe, przyjemnie chłodne w taki dzień jak ten. Znowu słyszę, że są źle ulokowane, bo do nich znowu ktoś przyszedł, a ja zeszłam bez ubrań, idę bokiem do nich, słyszę "przepraszam", zgrzyt zębów, chwytają mnie ręce, szarpią aż znikam w kuchni, szkło spada ze stołu, kiedy jednym ruchem ściąga z niego obrus i owija mnie tak, że wyglądam jak motyl w kokonie, mówię to głośno. Jestem motylem, przez ciebie i twój dotyk moje skrzydła nie uniosą mnie już nigdy, bo pył z nich został na twoim pieprzonym obrusie i słyszę w odpowiedzi, że to nie kokon, ale kaftan i już dawno powinnam w nim skończyć. Unosi mnie, moje stopy nie dotykają już zimnego metalu, wracam na swoje łóżko, jeszcze mówię czy mogę prosić wodę, a trzask drzwi ma być odpowiedzią. Wraca do swojego światka oddzielonego schodami, które miały być barierą i ochroną przed psuciem tego co sobie wytworzyli. Nie palę w łóżku. Sąsiadka skończyła już kosić, to oczywiste, widziałam ją przecież u siebie na dole. Przyglądam się teraz młodemu chłopakowi, który kosi naszą trawę najlepszą kosiarką w dzielnicy, która hałasuje bardzo mało i nie przeszkadza mi. Nie podnosi głowy, bo pewnie mu zabroniono, a mi jest obojętne czy patrzy się, czy nie. Czekam aż słońce wysuszy mi włosy. zbieram rzeczy z podłogi, top jest spódniczką, kawałek materiału na ramiączkach bluzką, zabieram plecak, schodzę na boso, głowy rozglądają się, żeby widzieć czy potrzebna jest mi pomoc w powrocie na górę. Taka ilość rzeczy na sobie zadowala ich jednak, słyszę jeszcze "buty" ale od razu robi mi się niedobrze na myśl o stopach w butach, takiej pogodzie i gorącym chodniku. Idę boso. Kolejny młody chłopak wie już, że nie musi wyprowadzać samochodu i siłować się z bramą. Jeszcze nie postanowiłam dokąd pójdę. Dzisiaj powinien być kolejny biały gabinet i myśl o klimatyzowanym pomieszczeniu i wygodnej kanapie trochę przysłania mój plan, po chwili jednak odrzucam go definitywnie, idę na boso ulicą, jeszcze trochę zanim wyjdę z dzielnicy, na której nikt się nikim nie interesuje, ale każdy wie o sobie wszystko. Dalej łapię tramwaj, jadę kilka przystanków, patrzę przed siebie, nie obchodzą mnie oczy innych na moich stopach, udach, piersiach, twarzy, nieuczesanych włosach. Wysiadam koło dworca w największy upał, powietrze stoi, ludzie przelewają się przez chodnik, dotykają mnie przypadkowo i od razu odsuwam się. Zjeżdżam w dół schodami, stoję na peronie, przelatuję wzrokiem po rozkładzie jazdy, żadne miasto nie interesuje mnie na tyle, żeby do niego zmierzać. Stoję i czekam. Głowę mam raczej podniesioną wysoko niż opuszczoną, oczy nieobecne już 3 miesiąc, usta lekko otwarte. Stoję przed rozkładem, nie skupiam myśli na niczym, słyszę szum i głosy, hałas metalowych szyn, trzask otwieranych i zamykanych drzwi od przedziałów. Widzę dłoń ponad moją głową z wyciągniętym palcem, który zatrzymuje się na jednym z miast i zostaje tam na chwilę. Ramię sporo ponad moim ramieniem, widzę tylko wyciągniętą rękę, która podoba mi się na tyle, że nie odsuwam się. Po chwili nie mam jej już przed moimi oczami, odwracam głowę, widzę plecy, są chude, w koszulce, chude ręce, chude nogi, ma buty. Stoi tyłem, rusza przed siebie do pociągu, który przed chwilą się zatrzymał, usiadł na miejscu, z którego nie mogę go zobaczyć, peron jest chłodny, a podłoga w pociągu już nagrzana. Głowę mam niżej, widzę buty, siadam na przeciwko, podnoszę oczy, które jeszcze nie potrafią się skupić, ale widzę tę samą dłoń, która teraz dotyka szczęki i myślę o tym tak mocno, że zauważam oczy i usta, nos, włosy, brodę. Zamykam oczy, palę po ciemku, otwieram i wciąż tam jest. Pociąg rusza, siedzę nie tak jak lubię, w kierunku przeciwnym do właściwego i słyszę głos, widzę ruch warg przede mną. Łączę to i wiem, że do tych ust należą te słowa i skupiam się na nich najmocniej jak umiem, zostawiam je na chwilę w głowie, przekrzywiam ją, swoje usta podnoszę trochę do góry.
- Znam rozkład tych pociągów na pamięć - powiedział.

czwartek, 6 lutego 2014

rules

To help you find the girl you aim
She loves pain and she loves sugar
She loves kisses, she loves hazard
As Alice she takes a pill, as a ghost, she haunts the field
In the steam her finger draws
Something smiling, I do not know
Tic tac, tic tac the end is near
When winter comes, she disappears
One means two, boy, don’t miss the train
You are warned, you’re not to blame
Red, yellow, blue, a dancing girl in front of you
Another thing you cannot see
Read the book and follow me

*

Jeden z sierpniowych wieczorów był nadzwyczaj ciepły. Asfaltowa nawierzchnia wciąż była nagrzana, tyle że stopy nie odciskały już na niej śladów. Za miastem ciągnęły się łąki pokryte wysokimi trawami. Tego lata były niższe niż zazwyczaj, bardziej wyschnięte, ale wciąż mocno zielone. Cieszyły oczy. Miasto nie było ładne, uciekali stamtąd bardzo często. Tamtego wieczora po prostu wyszli z mieszkania i przemierzali ulice zatopione w świetle latarni. Tylko wtedy dało się tam oddychać i żyć. Tylko nocami miasto paradoksalnie było bezpieczne i przytulne. Nie było szare, bezbarwne. Nasączone jasnym światłem zachęcało do bliższego poznania. Ulice były jeszcze przepełnione ludźmi, knajpy kusiły muzyką i zapachem. Nikt nie myślał o powrocie do domu. W taki wieczór oddycha się łatwiej, myśli się czysto. Przejście na koniec miasta trwało godzinę. Nie spieszyli się, mieli dużo czasu, choć paradoksalnie czas nie miał większego znaczenia. Niebo przysłaniał blask latarni, wiedzieli jednak że jest czyste i oświetlone. Pachniało świeżą ziemią, kiedy wybierali odpowiednie miejsce. Leżeli na trawie, było cicho. Nad nimi niebo. Mieli rację, było przejrzyste, usłane migoczącymi punktami. Kiedy leżysz tak na gołej ziemi, nad sobą masz gwiazdy, koło siebie ramię, patrzysz w górę, masz wrażenie że odkrywasz coś niezwykłego, ogromną tajemnicę. Leżysz i wszystko się zatrzymuje, dlatego też czas nie miał żadnego znaczenia. Przestrzeń pochłania cię i wypełnia, oddychasz gwiezdnym pyłem, jest go pełno w twoim wnętrzu. Jedna z piękniejszych rzeczy, kiedy to co widzisz odbiera ci mowę, więc leżą tak na przyschniętej trawie i dotykają wolności. Tak właśnie wyobrażam sobie wolność. Gwiazdy zaczęły spadać, a ręce trafiły na siebie. Myśli się wtedy życzenie, ale żadne z nich o tym nie pamiętało. Mniejsza postać nieudolnie próbowała wyjaśnić drugiej na jaką gwiazdę właśnie patrzy. Ułatwia to trochę zamknięcie jednego oka, wyciągnięcie dłoni w miejsce, w którym według nas się ona znajduje.
Przeważnie i tak nie patrzy się w to samo miejsce. Często to na co patrzysz jest już tylko sztucznym światłem, pozostałością po wybuchu. To piękne, bo w kosmosie nic nie ginie. W niektórych kulturach mówi się, że gwiazdy to zmarłe osoby. Wiara w coś takiego jest piękną rzeczą. Wciąż widzisz ludzi, których kochasz. Podnosisz głowę, są tam. Najczęściej można zobaczyć od 3 do 4 tysięcy gwiazd. Jedna na pewno świeci tylko dla ciebie.