sobota, 13 czerwca 2015

/

Dwa kolory: czerwony.
Cały dzień zanosiło się na taki wieczór. Od samego rana lepkie powietrze, które gęstniało jeszcze bardziej z każdą godziną. Całkowicie pozbawiało mnie oddechu. Niebo zrobiło się sine, wyglądało jakby ktoś zakrył je całe rękoma, które zbyt długo były w zimnej wodzie. Powietrze zaczęło drżeć. Grzmot odbijał się echem w uszach, brzmiał jeszcze długo po tym jak przestał istnieć. Zmieniały się kolory, siny czerwienił się.
Mrugnięcie powiek. Myślałam o dawnych powrotach do domu, kiedy dni były tak samo upalne jak teraz. Jak niewiele się zmieniło od tamtego czasu. Wyczekiwałam końca dnia, żeby położyć się nieruchomo na rozgrzanym łóżku i w końcu wymknąć się do miejsca, w którym w końcu można oddychać. Wracałam potem z ubraniami mokrymi od wilgotnej trawy, z resztkami nocy we włosach, w oczach cały czas tlił się niesowicie jasny księżyc, który wisiał dokładnie nade mną. Nie pamiętam ile razy prosiłam, żeby spadł. Wracałam z zimnymi dłońmi, pachnąc dymem, pomieszaniem nocy i dnia. Zimne ręce, myśli, że może kiedyś skończę uciekać, może będę umiała wszystko zaakceptować, albo ktoś mnie po prostu wyręczy i ułoży wszystko na nowo.
I nagle wszystko wybuchło. Otworzyłam oczy na okropną czerwień, która przelewała się przez całe niebo. Drzewa na jej tle wyglądały jakby stały w ogniu. Z każdej strony otulał mnie grzmot, jeden za drugim.  Przed oczami jasne błyski. Bałam się, ale liczyłam złudnie na odrobinę odwagi, która pozwoli mi się nie bać nie tylko grzmotów i która złapie moje ręce nad czerwoną skórą.