czwartek, 21 listopada 2013

elms

Budynki stały obok siebie przylegając ze sobą jedną ze ścian. Jeden nieznacznie wyższy od drugiego, nieznacznie węższy. Pierwszy z nich był klasyczną bryłą. Zbudowany przestrzennie z wielką przeszkloną ścianą od frontu. Do osobnych wejść prowadziła jedna ścieżka, potem wybrukowane półkole. Spomiędzy kamieni wyrastały kępki trawy. Dawniej stała tam skrzynka na listy porośnięta bluszczem. Odgarniano plecionkę roślin, żeby dostać się do jej zawartości. Teraz nikt nie przyjmuje listów, więc skrzynka zniknęła. Mieszkańcy przeszklonego domu wyrzucili ją gdzieś na stertę sękatych polan drewna leżących na tyłach domu. Stojąc pewnie na szczebelkach białego płotu można zobaczyć skrzynkę w otoczeniu zieleni przebijającej się spod ciężaru drewna. Wyrzuciło je morze podczas sztormu kilka lat temu. Jedna z osób z sąsiedniego domu z wielkimi drzwiami przemalowanymi na turkus, zebrała je z piaszczystej plaży i wysuszyła na słońcu, którego zawsze najwięcej jest na tyłach zabudowań. W domu z drzwiami malowanymi turkusem jest kominek. W chłodne wieczory, kiedy wiatr od morza tłucze w szyby i jękliwie zawodzi, w kominku rozpala się ogień. Drewno wyrzucone z wody ma w sobie sól i minerały. Daje niebieski ogień i inaczej pachnie. Podczas spalania strzela głośniej i lepiej trzyma ciepło. Oświetla białe ściany pokoju. Są chropowate i gołe. Wiosną na przeźroczystych żyłkach zwisają małe bukieciki polnych kwiatów. Umierają na tych gołych ścianach, wisząc głową w dół w odpowiednich od siebie odstępach. Spadają na starą, jasną podłogę. Chrzęszczą pod stopami. Dom jest wysoki, ma piętro i stare schody w kolorze spłukanego brązu. Skrzypią, a poręcz jest niestabilna. Każdy ze stopni był kiedyś obity przyjemną wykładziną. Zniszczyła się z biegiem lat, potem została zdarta. Kolor schodów jest nierównomierny. Tam gdzie kończyło się obicie, kolor jest bardziej wytarty, środek schodów zachował dawny odcień. Pokój z widokiem na wiązy był praktycznie pusty. Wyglądał bardziej na zapomniane pomieszczenie ze starym, metalowym łóżkiem, z którego ramy odchodziła płatami turkusowa farba. Systematycznie bielono tam ściany. Otwierając podniszczone drzwi, wsłuchując się w ich charakterystyczne skrzypienie, napierając na nie, uciskając mosiężną klamkę, cztery ściany pokoju ukazywały się wchodzącemu. Naprzeciw drzwi na głównej ścianie znajdowało się wysokie okno. Miało prostą, drewnianą ramę i wąski parapet. Nie było w nim zasłon. Łóżko stało pod ścianą na ukos od okna. Do jego ramy wiązano zasuszone kwiaty. Cienką żyłkę rozwijały i plątały blade, kobiece palce. Zawiązały też one jeszcze jedną pętlę, a potem uschły kwiaty i uschło życie. To wszystko co było w pokoju z widokiem na wiązy.
Klasyczna bryła była jasnym domem. Przez szklaną ścianę docierało najwięcej światła. Promienie słońca padały na kryształy zawieszone na gładkich ścianach. W południe tańczyły tam barwy. Ten, kto zawiesił te mały pryzmaty, stawał w punkcie przecinania się światła, a przez jego twarz przemykała czerwień i odcienie błękitu. Tak samo jak po twarzy przebiega grymas. Oczy były szeroko otwarte, dłonie zaciskały się w pięść. Potem wszystko wracało do normy, stopy przemykały po kafelkach ułożonych w hollu. Budynek ten dzielił się tylko na kilka pomieszczeń. Wszystkie były wysokie, duże, miały wielkie, jasne okna. Wszystko wykonane było tam w ograniczonych barwach; w bieli, beżu, ciepłych brązach.
W tym domu nie było kominka. Zaczęły się zimne wiatry od morza, niosące ze sobą wilgoć i chłód. W środku zabrakło barw. W jeden z takich dni na tyłach domu przerzucano kawałki drewna. Stara skrzynka została spod nich wyciągnięta. Potem była w kolorze turkusu, wbito ją z powrotem w ziemię. Skrzypiała przy otwieraniu i nie spełniała dobrze swojego zadania. Była bardzo mała, leżąca tam koperta została zgięta na pół. Oczy, które tak często przysłaniał błękit, przebiegały linijka po linijce. W rogu zdołano umieścić "nie ścinaj wiązów" Ostatnie litery nachodziły już na siebie.
Drgnęły turkusowe drzwi, skrzypiały schody i słychać było kroki na piętrze. Ramy okna uderzyły w białą ścianę. Pokój z widokiem na wiązy znowu mógł oddychać.

piątek, 1 listopada 2013

arm

Przede wszystkim chciałabym umieć malować, albo kręcić filmy, sklejać ze sobą klatki i ujęcia. Mogłabym komponować utwory, ludzie zamykaliby oczy, widzieliby to, co chciałam przekazać.
Nie mogłam się zdecydować, więc niech będzie to albo Wielki Kanion, albo pustynia. Pustynia, czy wielki obszar z wysokimi hałdami sypkiego piasku. Dobierz sobie postać, która ma ci towarzyszyć. Nie, nie możesz być tam samotnie, musisz kogoś dobrać.
W głowie mam kadry z filmów, nucę pod nosem urywki utworów i mieszam je ze sobą. Bije ode mnie niezdecydowanie. Na razie ktoś, ktoś i Kanion. Kolor. Rdza plus woda rozlana na całą szerokość. Słońce gdzieś już skryte, szarpane przez skały. Nogi już poza stabilną ziemią, siedzimy ramię w ramię od niechcenia rzucają w dół kawałki ziemi i kamienie. Nagrzany piasek, brąz, sucha trawa. Głową w dół, krew pulsuje szybciej, serce bije mocniej. Ostrożnie. Umówmy się tylko na tyle. Nie będziemy się przecież spotykać na dole. Są też słowa, nie wiem czy istotne, po co o nich mówić, skoro jest ramię.
Gorąco i jasno, mrużymy oczy, piasek odbija promienie słońca. Pniemy się ku górze, ale nie ma tam niczego innego niż to, co znajduje się na dole. Zachowujemy się jakby góra była nieosiągalna, intrygująca, nurtująca, niemożliwa do zrozumienia, podbicia, posiadania. Podbiegamy pod nią. Nogi giną w nagrzanym piasku. Wpadamy na siebie, najczęściej cofamy się w zdobywaniu szczytu, bo spadamy, ześlizgujemy się, lub staczamy. Teraz ziarenka piasku wbijają się w kolana i dłonie równocześnie. Przed samym szczytem już mnie tam wnosisz. Kolana mają teraz zabawne odciski, które nadbiegają krwią. Ramię w ramię siedzimy na górze jasnego piachu, patrzymy w dół na bezmiar jasnego piachu, kładziemy się na jasnym piachu, ramię w ramię.
Kawałki skał i kamienie trzymam w kieszeniach. Najchętniej zbiegłabym w dół, trzymasz mnie za przegub, więc schodzimy. Ostrożnie i powoli. Słońce gaśnie. Niebo czyste, intensywnie niebieskie, nasycane różem, ostrą czerwienią. Pod koniec drogi puszczasz mnie, biegnę, zatrzymuje mnie rana gdzieś między piszczelem, a kolanem. Tym razem trzymasz mnie za dłoń. Kopiemy kamienie, ulatują nawet kilka metrów, wyprzedzają nas. Unosi się kurz, trę oczy wolną ręką. Jedno ramię wyżej od drugiego o te kilkanaście centymetrów. Wracamy.
Piach we włosach, w oczach. Już nie leżymy, nie siedzimy, biegamy po nieosiągalnie usypanej górze, rzucając w siebie drobinami piasku. Dłoń zamknięta w dłoń, w dół, szybko w dół, nogi plączą się w pędzie, upadamy na plecy, wszystko mnie śmieszy, śmiejemy się głośno. Podnosimy się też ze śmiechem, rozmawiamy ze śmiechem, rozmowa bardziej przypomina nieuporządkowane słowa. Ramię wyższe, ramię niższe o kilkanaście centymetrów. Załóżmy stwierdzenie "ramię przy ramieniu" ignorując różnicę. W dół.

wtorek, 27 sierpnia 2013

bad dream

Podeszłam do okna i kryjąc się za firanką próbowałam zobaczyć cokolwiek w ciemności. Potem pojawiły się twarze. Dwie, dziecięce. Dziewczynka z grzywką na całe czoło i chłopiec, kilkuletni blondyn.
Dopiero potem zobaczyłam, że są całe we krwi. Przytrzymywałam zamknięte okno rękoma napierając na szybę z całej siły. Krzyczały, żeby je wpuścić, żeby im pomóc. Wydzierały się, raniły mi uszy.
Cały czas powtarzały, że chcą wejść. Musiały wskoczyć na parapet i siedzieć na nim, albo klęczeć. Wołały mnie po imieniu, płakały, "pomóż nam, pomóż, wpuść nas do środka, potrzebujemy twojej pomocy, musisz nam pomóc, nie możesz nas zostawić, otwórz okno" Trzęsłam się ze strachu, było mi słabo, duszno, niedobrze. Wciąż broniłam sobą drewnianej ramy okna, zamykałam oczy, żeby nie patrzeć im w twarz. Dźwięk pięści uderzających o szybę pulsował mi w głowie. Wybiegłam stamtąd, spod drzwi łazienki wylewało się światło. Nacisnęłam klamkę, leżał na podłodze, nie reagował na moje słowa. Potrzebowałam pomocy. Na siłę podniosłam go z podłogi, mruczał niewyraźne słowa gdzieś w okolice ucha. Słaniał się na nogach, kiedy ciągnęłam go do okna. Nieprzerwane uderzenia w szybę, niezmienne wołanie o pomoc.
Pamiętałam ten wzrok bardzo dobrze, za dobrze. Nieobecny, zamglony, jakby patrzył gdzieś z daleka. Opierał się o ścianę, z ust wydobywały się przypadkowe, urwane słowa. Dzieci stały wtedy na parapecie i tym razem to one napierały na szkło. Brudziły je sobą. Przekrzykiwały się moim imieniem, jak potwornie brzmiało ono w ich ustach. A ja stałam, rozglądałam się bezradnie, nie mogłam się ruszyć, nogi ciężkie jak ołów, bezwładne ręce, krzyk zatrzymany w gardle, rosnący niepokój i lęk. Wiedziałam dobrze czym to się zakończy. Najpierw ciemność przed oczami, spowolnienie reakcji, potem upadek. Poczucie uciekania w nicość przerwał koniec snu. Obudziłam się gwałtownie kolejną noc z rzędu. Nikt nie stał nade mną obudzony moim krzykiem, nie trzymał mnie za rękę, nie powtarzał, że to tylko zły sen i nic się nie dzieje. Próbowałam zasnąć leżąc twarzą do okna. Bałam się twarzy, którym nie pomogłam, bałam się, że wrócą. Głębokie wdechy i wydechy powietrza, znowu nogi wysoko. Dobrze znana mi walka o to, żeby nie zatracić się w ciemności, żeby nie uciekać, nie poddawać się, być silną, dać radę, bo lepiej wytrzymać niż popadać w bezład. Wszystko jak zawsze oprócz otwartego okna. Bałam się podejść. Nie wiem ile trzeba leżeć tak w kompletnym bezruchu, kiedy strach paraliżuje wszystko, żeby się uspokoić. Nie pamiętam po jakim czasie się poddałam. Nie miałam siły, płakałam z bezsilności, bo znowu przegrałam i nic nie mogłam z tym zrobić. Jeszcze tylko przejście przez ciemny i uśpiony dom, powrót z wodą, szelest pudełka, gorzki smak tabletek na języku. Zostało ich dziesięć. Dziesięć spokojnych nocy przede mną. Leżałam na łóżku, rozkopana pościel, poduszki na ziemi i zsunięte prześcieradło. Ubranie lepiące się do ciała, włosy lepiące się do czoła. Niewyobrażalne zmęczenie, ból wszystkich mięśni, brak siły na obrót głową.
- Coś Cię boli Aga? - usłyszałam po jakimś czasie.
Wszystko mnie boli, a najbardziej bolą mnie myśli. Po co pytasz, skoro nie rozumiesz. Nie rozumiesz, bo nie chcesz rozumieć. Zamiast tego usłyszałam "zły sen" niewątpliwie słowa dobiegające z moich ust i odpowiedź "spróbuj zasnąć".  Rozmowy przez ściany, bo przecież ściany mają uszy.
Dobiegała piąta nad ranem, kiedy wychodził do pracy i zgasił światło palące się w pokoju, zamknął za sobą drzwi, dźwięk przekręcanego klucza w zamku. Otępienie, gorzki smak działał. Potem coraz cięższe powieki i nie musiałam się już bronić. Nieświadome zapadanie w przerwany sen. Tym razem spokojny. Obudziłam się w południe, jak zawsze po takich nocach. Resztki mnie i wydarzeń sprzed kilku godzin uciekały wraz z gorącą wodą, którą oblewałam swoje ciało w tej samej łazience ze snu.
Pisząc to widzę jak zapada zmierzch. Zbliża się kolejna noc.

wtorek, 20 sierpnia 2013

sea

Rano, albo późną nocą. Najlepiej od zmierzchu do świtu. Wiesz, lubię patrzeć na to, co znika. Jednocześnie widzę jak pojawia się coś nowego. Kiedy nie śpię, gapię się w okno. Świta. Wszystko jest czyste, zaczynasz od nowa. Nie ma ciebie z poprzedniego dnia, bo wstał nowy, ty jesteś nowy, zaczynasz od początku, od zera, budujesz od podstaw i budzi się wszystko, pojawia się słońce. Lepiej jest, kiedy się chmurzy. Wolę patrzeć rano na chmury, jak jest szaro, albo ciemnoniebiesko. Kiedy nie śpię, to gapię się w okno. Śpię z twarzą zwróconą w jego stronę, czasami tylko, kiedy głowa tworzy za dużo i za wiele na raz, to obracam się i mam przed sobą ścianę, albo przewracam się i turlam na drugi koniec łóżka. Wtedy obserwuję drzwi co wcale nie pomaga. Wolę budzić się nad ranem, teraz jest jeszcze ciemno. Opieram się plecami o ścianę i patrzę się przed siebie. Rozganiam trochę ciemności sprzed oczu.
Zasnęłabym na plaży, leżąc gdzieś tam na piasku. Zimno, wilgotno i niewygodnie. Lubię jak słońce się topi w wodzie, lubię jak nadciągają chmury, leżysz na ziemi, przed sobą masz granat. Zlany granat z jednej i drugiej strony. Nie oddzielasz fal od chmur, masz przed sobą ciemną plamę. Chciałabym grać na pianinie. Przynieść je ze sobą, postawić na pisku, ustawić przed granatem i grać. Albo słuchać, niech ktoś gra. W tle leci Tiersen, bo chciałabym grać na pianinie i chciałabym patrzeć na granat. Poczekałabym do rana, popatrzyła na resztki mgły. Mgła jest przyjemna. Przydymiona i szczelna. Lubię zimne morze i lubię sztormy, bo to coś do czego przywykłam. Taki sztorm się zdarza we mnie nie raz, coś drga, rozpoczyna go, on się nasila, porywa wszystko, zabiera nie plażę, ale gdzieś tam mnie po kawałku, słabnie, uspokaja się, na końcu pokazuje co mi zabrał, bez czego będę, pokazuje ile zniszczył, odchodzi, wszystko wysycha, zabrane kawałki zapełniają się jakimś tam sztucznym upychaczem, to są różne rzeczy, zależne od nastroju najczęściej. Osoby, albo przedmioty, wspomnienia, albo pomysły, nowe i głupie, które nie są do spełnienia i je też powinna zabrać woda, bo niszczą czasami więcej niż ona.
Chodźmy patrzeć na wodę najlepiej rano, albo późną nocą, kiedy nic nie jest spokojne, oprócz wnętrza. Bo jest wiatr, jest fala, setki fal, uginają się drzewa, jest hałas, a ty stoisz spokojny jak nigdy, cichy. Najpierw jest gniew i żal i złość, trochę szkła na podłodze, a potem wiesz, że są sztormy i trzeba stać spokojnie, bo one nie mogą cię zabrać. Więc jesteś, obojętnie czy na piasku, czy leżysz na ziemi, albo zbierasz szkło z podłogi. Wiesz, że musisz stać, bo co z tego, że wiatr jest za silny, a fale zabierają wszystko co widzisz. Możesz myśleć, że lepiej wciągnąć się w wodę, bo jest granatowa, a ty lubisz granat i tam jest pewnie spokojnie, pomimo zimna. Możesz myśleć co chcesz, a i tak wytrzymasz. Nic się nie liczy oprócz spokoju, który i tak osiągniesz. Wiesz, mimo że nie potrafisz pływać, albo jesteś za kruchy na taki wiatr, albo wolisz leżeć niż stać i tak nad tym zapanujesz. Jest sztorm, jest spokój. Jest burza, jest słońce, złość i radość, zło i dobro. Następstwa. Nigdy nic nie zostaje w ustalonej formie. Po każdym wydarzeniu przychodzi coś innego, nigdy nie będzie się trwało w tym samym, bo wszystko jest przez coś poprzedzone i zawsze jest coś dalej.
Rzucaj się w granat, on też się kończy. Zostaniesz na piasku, wczesnym rankiem, albo późną nocą.

środa, 14 sierpnia 2013

brain

Jest serce, które pompuje krew, kurczy się i rozkurcza. Pracuje, nie odpoczywa, pilnuje życia. To samo serce promieniuje sztucznym bólem i przeraża. Są też płuca, które pozwalają ci oddychać. Ograniczone układem kości zostają na swoim miejscu przechowując zbawienny tlen. Te same płuca dają ci odczuć brak powietrza, odzywają się nieoczekiwanie, każą przystawać, albo siadać. Nogi, które sprawiają, że możesz zmieniać miejsca i jesteś w ruchu. Nogi, które się męczą i bolą. Słabe i chude, posiniaczone i zadrapane. Kręgosłup, który trzyma cię w pionie. Cały szereg coraz bardziej nadwyrężonych kości, które nie dają o sobie zapomnieć. Pion przekrzywia się sukcesywnie i pochyla się. Brzuch, bezpieczne miejsce na to brzydsze wnętrze. Można go przebić, rozciąć. Jest sieć neuronów, która musi istnieć i która pozwala ci czuć. Najważniejsza głowa, która trzyma w ryzach mózg sterujący wszystkim. Przepływ krwi, oddech, krok, ruch, odczucie bólu. Tego prawdziwego i tego, który nie istnieje i nigdy nie istniał. Tego, którym się martwisz, przez który nie śpisz. Mózg odbiera obraz. Rzeczywisty i urojony. Daje ci możliwość oglądania nieistniejących rzeczy, których się boisz.
Mózg pozwala ci oddychać i sprawia, że boisz się wziąć oddech. Pobudza serce do pracy, a ty nie chcesz wsłuchiwać się w jego nierówne bicie.
Nie przeżyjesz bez niego, a często twierdzisz, że jest bezużyteczny i nie spełnia swojej roli. Nie daje normalnie funkcjonować. Coś co trzyma cię przy życiu sprawia, że się boisz żyć w pełni.

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

burst

Przeszła nade mną burza. Szarpała mną i targała. Moczyła, raniła, nie dawała mi odetchnąć. Zamknęłam się. Istniałam już tylko ja i ona. Nie mogłam się wydostać i nie chciałam się uwolnić. Bolało, więc byłam. Jedyna pewna rzecz - czujesz, więc jesteś. Trwałam w zawieszeniu, a spadały na mnie pioruny. Raniły. Zapach przypalania. A potem wyszło słońce. Na początku nieśmiało, pojedyncze przebłyski, promienie ledwo muskały moją twarz. Dalej przytłaczał mnie granat. Potem śmielej, odważniej, z większą intensywnością. Były nawet natarczywe, nie dało się przed nimi uciec. Były jasne, można było zanurzyć się w nich i trwać. W czymś jasnym, nie w granacie i czerni, nie w huku i grzmotach. Przywykłam do jego obecności, przywykłam do ciepła i jasnej twarzy. Nauczyłam się mrużyć oczy, nie musiały być zamknięte. Kiedyś zniknęło i wrócił zamęt. Zniknęło po to, żeby znowu być. Wiem, że przestanie istnieć, ale nie opanuje mnie zimno. Ogrzeję się podczas wybuchu.

piątek, 9 sierpnia 2013

bad place

Strome schody i ciężkie drzwi. Zawsze myślę, że się za mną zatrzasną. Wchodzę na górę powoli odwlekając wszystko, a potem zbiegam. Tam zawsze wszystko jest upchnięte, każda niechciana rzecz wędruje na strych. I potem wszystko się tam piętrzy i narasta. Coraz więcej przedmiotów, coraz więcej wspomnień i rzeczy, których nieudolnie próbujemy się pozbyć.
Kiedy byłam dzieckiem spędzałam tam dużo czasu. Szukałam rzeczy, które można stamtąd zabrać. Zakopałam je potem pod drzewem, którego już nie ma. To był wielki, ale martwy dąb. Celowały w niego pioruny i przeszkadzał w postawieniu ogrodzenia. Niedawno przypomniałam sobie, że rzeczy ze strychu włożyłam do kartonu i one na pewno już nie istnieją. Czułam się tam dobrze. Było jasno, pachniało kurzem i kukurydzą. W jednym z pomieszczeń na starej podłodze leżał kolby kukurydzy i suszyły się. Odrywałam ziarenka i rozrzucałam je. Znosiłam je na dół i chciałam gotować. Mama mówiła, że robię bałagan i połamię sobie wszystkie zęby, bo to twarde nasiona tylko dla zwierząt. W tym samym pokoju stała skrzynka, a na niej leżało siodło. Były tutaj kiedyś konie. Zawsze ktoś musiał mnie podsadzić, żebym mogła tam usiąść. Miałam za krótkie nogi, które nie sięgały do strzemienia. Spadałam często i lądowałam na rozsypanych przez siebie ziarnach. Ściany zrobione były z belek. Przez szpary można było zobaczyć przylegające pomieszczenie. Teraz jest tam ciemno. Kiedyś stało tam metalowe łóżko, na którym skakałam. Obok były schody, wchodziło się na półpiętro i można było patrzeć na inny pokój z góry. Wydaje mi się, że teraz wszystko może się tam zawalić. Dotknięcie dłonią barierki spowoduje lawinę drzazg. Nie pamiętam żeby była tam podłoga. Gołe belki i przestrzeń wypełniona piachem. Tam zawsze zdobywało się najwięcej ran. Obdarte kolana i łokcie, rozcięte dłonie na gwoździach i podarte ubrania. Drzwi otwierające się na zewnątrz. Stojąc na głównych schodach musiałam odsuwać się do samej barierki, żeby skrzydło zmieściło się i żebym mogła wejść. Z tego pokoju wchodziło się do pomieszczenia z jednym oknem. Leżały tam kartony i krzesło, kiedyś znalazłam tam mysz. Tylko jeden raz. W głównej ścianie wyjęłam kilka cegieł i zawsze podczas zabawy przechodziłam z jednego pokoju do drugiego. To było główne pomieszczenie, do tej pory wiszą tam sznury do ubrań. Jest tam najjaśniej, duże, gołe okna, przez które wychodzi się na dach. Ten pokój ma stare szafy z ubraniami. Płaszcze babci i ubrania dziadka w plastikowych workach. Ubierałam się we wszystko co znalazłam, potem upychałam to po szafach i zastawiałam krzesłami drzwi, które nie chciały się domykać. Mama i babcia krzyczały, że niepotrzebnie robię bałagan i mogłabym odstawiać wszystko na miejsce. Że nie ma sensu wyciągać tych rzeczy i czy nie mogłabym znaleźć sobie lepszej zabawy. Otwierałam wtedy biały kredens z dokumentami. Stare rachunki i pisma, listy od pradziadka, które podobały mi się najbardziej. Zawsze pisał o bogu, "z Bogiem, niech Bóg ma Cię w opiece" Kiedyś wszystko było takie proste. Powierzano mu wszystko, o wszystko proszono, za wszystko dziękowano. W torebkach były stare dowody, legitymacje, książeczki. I zdjęcia. Masa starych zdjęć. Przeglądałam je nałogowo. Dziadek w wojsku, dziadek w straży pożarnej, dzieciństwo mamy. Czarno-białe kawałki wspomnień. Niektóre podpisane, miejsca i data, nazwiska, których nie znam i twarze, które są mi obce. Na parapecie stała metalowa skrzynia, w której babcia trzymała bombki. Przywiozła je ze sobą z Ukrainy. Ręcznie malowane, kruche. Niektóre rozbite, albo pęknięte, wyłożone papierem. Wkładałam tam ręce, a drobno rozbite szkło przyczepiało mi się do rąk. Ostatni pokój zawsze był najczęściej uczęszczany. Przynieśliśmy tam kiedyś farbki i pisaliśmy na ścianach swoje imiona. Na regale ustawiliśmy książki, na małej szafce stał czerwony koszyk z jedzeniem. Zostawialiśmy je na noc, a rano był już pusty. Na początku reszta straszyła mnie, ale potem zobaczyłam myszy. Przez małe okna, które są przy podłodze zawsze wystawiałam nogi. Machałam nimi w powietrzu, leżałam na brudnej podłodze. Czułam się dobrze i bezpiecznie. Powietrze i słońce i podłoga i drobinki kurzu, pajęczyny, spokój i radość. Teraz zostało już tylko przerażenie. Nie minęło wiele lat od tamtych momentów, ale zmieniło się wszystko. Bezpieczne miejsca zaczęły przerażać, patrzenie na świat nie przesłania beztroska. Nie myślę już jasno, szukam problemów. Gubię bezpieczne miejsca, otaczam się już tylko tym, co przeraża. Albo nie mam się już czym otaczać, bo przeraża wszystko. Chciałabym cofnąć się do czasów, w których wszystko było proste i nic nie wydawało się groźne. Teraz każde miejsce jest złe. Zmuszam się, by je odwiedzać.

niedziela, 28 lipca 2013

tale for Philippe

-Myślisz, że potrafimy latać? - zapytał. Siedzieli na ziemi, nad głowami czyste niebo, wszystko na wyciągnięcie ręki.
-Wszystko się dzieje w twojej głowie.
Więc zaczęli latać. Odbili się od ziemi i po prostu znaleźli się w górze.Wyobraź sobie Paryż po zmierzchu, kolory i zapach, dźwięki. Wiesz, że możesz wszystko. Świat należy do ciebie, jest w twoich rękach.
-Chodź - pociągnęła go za rękę, stąpali już po ziemi, wybijali rytm uderzając butami o chodnik.
Zagłębiali się w labirynt uliczek, wchodzili w coraz to węższe przejścia, mijali smutne budynki, patrzyli na nich smutni ludzie. A potem pomyślała, że nie chcą tego widzieć. Zmierzali więc do celu zacienionymi alejami, tajemniczymi przejściami.
-Gdzie mnie ciągniesz? - pytał za każdym zakrętem. Kiedy myślał, że nie ma już przejścia, ona zawsze szła dalej. Potem musiał dobiegać, żeby za nią nadążyć.
Nie odpowiadała na pytania, uśmiechała się tylko drażniąco. Miał ochotę ją złapać i nią potrząsnąć. Najpierw pozwoliła mu latać, teraz każe chodzić, męczy go, coś knuje, niczego nie mówi, idzie za szybko.
-Nie umiem iść dalej - przystanęła niespodziewanie, posmutniała.
-Dlaczego to dla ciebie takie ważne? Lećmy znowu, jestem zmęczony, jestem zły.
Machnęła ręką, uniósł się w górę, przekręcał. Rozłożone ręce, usta rozciągnięte w uśmiechu, nieustający śmiech. Potem zaczęła wyciągać dziwaczne przedmioty z torby, rozkładała je na chodniku, łączyła kablami, ręce miała oplecione w przewodach, przegryzała je, łączyła ze sobą, zaklejała.
-Jesteś normalna? - głos dolatywał z góry, siedział teraz na dachu niskiego budynku, machał nogami w powietrzu, pytał roześmiany. Ona dalej łączyła kable, złościła się pod nosem, on wychuchał śmiechem. W końcu zdecydował się na pomoc, stanął pewnie na ziemi, pomógł jej odkleić taśmę z rąk. Nie pytał co ma oznaczać ta plątanina kabli, co wydaje tak irytujący dźwięk, czy ten przedmiot ma się świecić, czy coś zepsuł. Nagle odciągnęła go gwałtownie na bok, dźwięk narastał, światło zwiększało natężenie i barwę, wokół rozstawionych przedmiotów zaczął tworzyć się okrąg, pochłaniał coraz więcej miejsca, zatykali uszy i zamykali oczy. Fala ciepła przewróciła ich na ziemię, upadli boleśnie, a potem śmiali się patrząc na stojącego dinozaura na środku jednej z ulic Paryża.
-Stworzyłaś dinozaura?!
-Sam się stworzył! Mówiłam, że nie znam dalszej drogi, on musi nas zaprowadzić.
-Czy ty chcesz, żeby naszym przewodnikiem był dinozaur? Gdzie ty mnie zaprowadziłaś i co ty robisz?! Czy mogłabyś odpowiadać na moje pytania? Nie ignoruj mnie!
Krzyczał tak jeszcze przez spory kawałek czasu, nawet wtedy, kiedy niechętnie ruszył za nią i dinozaurem. Wciąż nie uważał jej za normalną osobę, ale pozwoliła mu latać, więc nie mógł krytykować jej całkowicie.
Paryż kładł się do snu. Zapalały się lampy uliczne, ludzie przemykali ulicami, niektórzy w ogóle się nie śpieszyli. Mijali ich starsi i młodsi, samotni i trzymający się za rękę. Nikt nie przystawał i nie krzyczał na widok kroczącego dinozaura, nikt nie pokazywał palcami na nią, oblepioną taśmą, narzucającą tempo istotą. Pomyślał, że nie mogą istnieć.
Krajobraz zmienił się, nie było już budynków ani ludzi. Weszli w mały las, który stopniowo ich pochłaniał, robił się większy, gęstszy. Czasami słychać było głośny śmiech, który rozbrzmiewał i płoszył ptaki z drzew.
-Tutaj się wszystko naprawia. To miejsce zmian - powiedziała i zaczekała, aż ich kroki się zrównają.
-Co masz na myśli?
-Możesz zrobić teraz co zechcesz, możesz o wszystko prosić i wszystko zostanie spełnione. Potem się zaśmiejesz i wrócisz.
W lesie nie było mroczno mimo późnej pory. Czuł się tutaj dobrze, patrzył jak dinozaur odchodzi, skończył ich już prowadzić, znikał za drzewami. Miał czas żeby pomyśleć, a potem zaśmiał się głośno i znaleźli się znowu w centrum Paryża. Przebudził się gwałtownie. Było jasno, siedzieli na ziemi, nad głowami czyste niebo, wszystko na wyciągnięcie ręki. Obudził się bez strachu i kolejny raz zasnął spokojnie. Czuł się bezpiecznie.

piątek, 26 lipca 2013

tag

Niektórzy myślą, że jestem drewniana albo plastikowa. Myślą, że sama nie umiem zrobić kroku, więc robią go za mnie. Wyrywają mi włosy zaplatając warkocze, wyginają mi ręce, zmieniają ubrania. Okazują zainteresowania, żeby potem odstawić mnie na półkę. Nie liczy się, że nie umiem już z niej zejść, że boli, kiedy z niej spadam. Nikt już nie widzi poczochranych warkoczy. Niektórzy myślą, że jestem z materiału, a w środku mam plusz. Nie trzeba przecież kochać kogoś, kto nie ma serca. Zdejmują mnie z półki, bawią się mną, nudzą się, albo sobie nie radzą. Szukają metki, która byłaby pomocą. "Pierz w 60 stopniach, nie prasuj, nie czyść chemicznie." "Rozmawiaj, doceniaj, kochaj." Ktoś musiał mi kiedyś odpruć metkę i nikt nie wie co teraz ze mną zrobić. Sama nie wiem co zrobić ze sobą, bo nikt nie nauczył mnie żyć. Ja tylko spadam z półki i jestem. Jestem zabawką, lalką, pluszakiem. Czekam na uwagę i troskę. Nie wyciągaj po mnie ręki, jeżeli nie umiesz się mną zająć. Ja nie mam metki.

czwartek, 25 lipca 2013

demons

Możesz wstać i ubrać się na czarno. Stajesz przed lustrem, burzysz ułożone włosy, grube czarne kreski na przymkniętych powiekach, szminka w kolorze krwi. Gwiżdżesz na demony, zapinasz każdemu smycz, wychodzisz. Ciągną do przodu, skaczą i drapią. Mogłyby zrobić ci krzywdę, ale dzisiaj potrafisz gwizdać. Przywołujesz je do porządku, twój głos niesie się dalej niż zawsze. Robią się potulne, grzecznie stąpają przy twojej nodze. Nie dajesz szans na swobodę, dłoń obwiązana smyczą, minimum miejsca. Wiesz, że masz dość sił, żeby panować. Wracasz, głowa wysoko, z oczu lecą iskry. Demony kulą się przy nodze, ściągasz smycze, rozbiegają się, chowają po kątach, kładą się, skomlą cicho.
Nie masz sił nawet spojrzeć w lustro, usta składają się do gwizdu, żałośnie wydmuchujesz powietrze. Demony podchodzą bliżej. Nie dają sobie zapiąć smyczy, zbiegają za tobą ze schodów. Skaczą dookoła ciebie, zostawiają bolesne rany na nogach. Warczą, ślinią się, przewracają cię w połowie drogi, nie dają ci wstać, nie dają ci leżeć. Nie dają iść spokojnie, każą biec, przyśpieszają tętno. Uciekasz przed nimi, chowasz się, dajesz za wygraną. Zapinają ci smycz, prowadzą cię do domu, kładziesz się w kącie, leżą obok, warczą i ślinią ci kolana.

środa, 24 lipca 2013

18 sekúndur fyrir sólarupprás

Przewraca się z boku na bok, podnosi się i poprawia poduszkę. Sięga po kołdrę zwiniętą gdzieś przy końcu łóżka. Okrywa się nią szczelnie pomimo wielkich upałów. Powietrze w pokoju stoi, jest duszno. Kobieta wstaje, jest naga, jej skóra lśni, jest mokra od potu. Wychodzi z pokoju, wspina się schodami na górę i jeszcze trochę wyżej. Sypki żwir wysypany na całej powierzchni dachu boleśnie wbija się najpierw w stopy, potem już w całe ciało, kiedy kobieta kładzie się.
Na drugim końcu miasta inna kobieta nie może się obudzić. Plątanina rurek, plątanina przewodów. Mnóstwo małych ekranów. Na jednym tętno, kolejny kontroluje mózg. Ciche dźwięki, miarowe pikanie. Kwiaty stojące w wazonie, kartka wypisana dziecięcym pismem, zakręcone i krzywe litery jak szlaczki. Serce pokolorowane czerwoną kredką bardzo dokładnie, kolor jest ograniczony, nie wyjeżdża poza kontur.
W cichą uliczkę wchodzi mężczyzna, delikatnie otwiera drzwi, bezgłośnie przemierza uśpiony dom. Otwiera drzwi sypialni, nie widzi wystraszonych i stęsknionych oczu. Łóżko delikatnie ugina się pod jego ciężarem, kolejna kobieta, która nie śpi wychodzi z pokoju. Przytula Wystraszone Oczy, kołysze je, całuje w czoło, cicho nuci. Przenosi Oczy do łóżka, nakrywa je kołdrą, kładzie się obok, nie zasypia, czuwa. Mężczyzna zasypia, budzi go poczucie wstydu, które boleśnie uciska. To mogły być Radosne Oczy, ściąganie kołdry, waleczne uderzenia poduszką, głośny śmiech, ucieczka i łapanie, usta rozciągnięte w uśmiechu. To są Smutne Oczy, patrzą żałośnie, przymykają powieki, wilgotnieją.
Kobieta budzi się, strzepuje żwir zalegający na ciele, prawie świta. Podnosi się z miejsca, stawia krzywe kroki. Siada, a jej nogi są już poza granicą dachu. Macha nimi bezwładnie, w dłoniach trzyma kamyczki, przerzuca je, zaciska pięści, ostre części wbijają się w skórę. Wstaje, stoi na jednej nodze, drugą macha, poprawia włosy, lekki podmuch wiatru uderza ją w twarz. Panorama miasta, które dopiero będzie budzić się do życia, wszechobecny spokój. Zaciśnięte pięści, decyzja i niepewność. Osiemnaście sekund przed wschodem słońca zbierają się przy niej ludzie, leży na brzuchu, rozrzucone nogi i ręce, włosy zasłaniają twarz. Ktoś podaje jej rękę, a ona wstaje, otrzepuje się, patrzy na krew spływającą z rany po wbitym kamieniu. Prosta, krwawiąca linia przecinająca brzuch z lewej strony. A potem blizna i siła na całe życie.
Godziny odwiedzin zaczynają się bardzo wcześnie. Do białej sali wbiega chłopiec, wchodzi mężczyzna. Nowa kartka, nowe kwiaty. Mężczyzna wychodzi, chłopiec siada na łóżku i opowiada. Wstał wcześnie, potem pójdzie do szkoły, nie może przyjść później, jedzie na wycieczkę. Przytula się do śpiącego ciała, zamyka oczy, zasypia. Osiemnaście sekund przed wschodem słońca na białej pościeli poruszyła się blada dłoń i wprawiła w ruch plątaninę rurek.
Otwierają się drzwi, staje w nich Mężczyzna, opiera się o nie. Przemierza uśpiony dom, przewraca przedmioty, przeklina siarczyście. Jest prawie przy wyjściu, kiedy krztusi się, upada na podłogę. Jęki, kaszel, krew, ślina, niestrawione jedzenie, morka plama, dłonie i Smutne Oczy i do tego smutny głos. Wstań, tato, proszę Cię, podnieś się, uważaj, złap mnie, posprzątam, trzymaj się mocniej, połóż się, leż, proszę Cię leż. Osiemnaście sekund przed wschodem słońca wie, że zrobił to po raz ostatni.

Możesz wszystko zmienić. Oddech. Możesz zmienić wszystko. Osiemnaście sekund przed wschodem słońca.

wtorek, 23 lipca 2013

center

Środek wyznacza granice. Oddziela jedną rzecz od drugiej.
Ja jestem środkową siostrą. Urodziłam się w październiku, już wtedy musiały spadać liście, a drogi były całe w kałużach. Nie byłam ani pierwsza, ani też ostatnia. Ktoś poprzedzał moje narodziny i Ktoś urodził się po mnie.
Środek kojarzy się z jednością i spójnością. Bez środka nie ma całości, bez środka nic nie jest pełne. Środek spaja, ale sam w sobie jest pusty.
Nie jestem na tyle zła, żeby mnie nienawidzić, ale nie jestem też na tyle dobra, żeby pokochać mnie całkowicie. Nie pasuje do mnie nic co pełne i jasne, bo jestem gdzieś pomiędzy. Między siostrami, między każdą z cech charakteru. Wszystkiego mam po połowie.
Jestem środkiem i żyję na pół gwizdka, nigdy pełnią życia. Istnieję ze swoim poczuciem katastrof. Na pewno dzisiaj zdarzy się coś złego, na pewno ten autobus albo pociąg, w którym siedzę będzie miał wypadek. To na pewno mnie okradną, to mnie pobiją, kiedy będę wracać do domu. To na pewno choroba i wyrok na mnie, bez wątpienia ta noc będzie tą, po której się nie obudzę. Więc leżę, a wszystko dokoła jest ciche. Reaguję na każde uderzenie serca, wsłuchuję się w nie, zaczyna bić nierówno, przyspiesza, zwalnia. W uszach słychać dźwięk przepływającej krwi. Napięte mięśnie, pozycja bez ruchu. Pada na mnie jakiś łut szczęścia i pozwala mi sięgnąć na pudełko. Pomarańczowe pudełeczko, szelest, małe i okrągłe tabletki, wyglądają jak cukierki, mają w sobie coś z cukierków. Kilka głębszych wdechów, trzymaj nogi wyżej, głowa płasko, leż spokojnie, nie wstawaj, nie podnoś się. Czasami szczęście o mnie zapomina, bo jest gdzieś daleko albo śpi z resztą domu. Budzi je dopiero krzyk świateł zawsze zapalanych agresywnie.
Wytarta drewniana podłoga i ja też tam jestem. I ktoś cię niesie i nogi wysoko i woda, dużo powietrza nawet zimą. Ubranie lepi się do ciała, znowu nie ma czym oddychać. Chcesz krzyczeć, a nie możesz, bo tracisz kontrolę i już nie panujesz nad sobą. A potem już o tym nie pamiętasz, aż do momentu kolejnych podnoszeń i litrów wody lanych w nerwach. Przerażone oczy, znowu zimne światła.
Całym sobą pragnie się nie powtarzać tego już nigdy więcej. Nie chcę kolekcjonować dziur w pamięci, chociaż piszczą głośno, żeby zachować je w głowie. Wchodzą do kuferka, zamykają wieko bardzo szczelnie. Są sprytne. Żadna dziura stamtąd nie ucieknie, ale bez problemu wchodzą tam kolejne. Przewiązują kuferek wstążką jakby na osłodę. Taka osłoda jak "co ci jest kochanie, tak bardzo się martwię" Nosisz ten kuferek ze sobą jak bagaż, bardzo ciężki bagaż. Jednak nikt nie każe ci go zostawić.
-Mam tutaj kufer pełen wspomnień, może mógłby Pan je ode mnie zabrać? - pytam, kiedy stoję na lotnisku.
-Waga wspomnień nie podlega pod bagaż - mówi i uśmiecha się pod nosem.
To pewnie on pomógł dziurom zawiązać wstążkę.

Środkom jest ciężko, bo chociaż z każdej strony ktoś ich otacza, to tak naprawdę nikogo nie ma przy nich. Nigdy nie wiadomo co z nimi zrobić. Nie są ani popsute, nie są też do końca sprawne. Zawsze niewystarczająco dobre, ładne, mądre, kochane. Nigdy idealne, zawsze przez coś spaczone.

poniedziałek, 22 lipca 2013

dust

Wzięłam Cię za rękę i kazałam biec, a ty mimo woli spełniłeś żądanie. Kolejna osoba, która nie rozumie, ale stara się dotrzymać mi kroku. Stara się, a ja dawno nie widziałam nikogo, kto potrafi się starać.
Był środek nocy, albo środek dnia. Cicho, albo całkiem głośno. Mówiłeś, że nie mogę wybuchać śmiechem i nie mogę krzyczeć. Zawsze myślałam, że coś sobą płoszę,  ptaki, albo ludzi. Potem mówiłeś, że to była noc, a ja znowu miałam wrażanie, że próbujesz mnie uspokoić.
Miałeś zdarte kolana i rozdarte spodnie jak mały chłopiec.
-Z kim ja biegnę - przemknęło mi przez głowę.
Nie byłeś jednak małym chłopcem, a kolana w krwi nie były wynikiem zabawy w żołnierzy. Nie mogłeś mnie dogonić, musiałam zwalniać, obracać się, śledzić czy za mną nadążasz, musiałam słuchać jak krzyczysz moje imię. Twój głos był przytłumiony, głośno się śmieję. Wtedy myślałam, że nie należę już do tego co na Ziemi. Powtarzałam Ci, że lecimy w kosmos, a ty znowu się bałeś. Ile razy musiałam mówić, że potrafię sama i żadna troska nie jest mi potrzebna, że niby druga osoba jest niezbędna do startu. Potem wziąłeś mnie na kolana żeby wytłumaczyć mi, że nie mogę Cię tak poganiać, że niezależnie od prędkości nie ulecę w kosmos, że jestem na ziemi, że poczuję lekkie ukłucie i mrowienie w miejscu wkłucia igły. Wtedy przypomniała mi się ta noc kilka lat wstecz i ja na podłodze. Ręce, które podnosiły, gładziły, głaskały, próbowały uspokoić. I usta, które mówiły i oczy, które się przejmowały i bały się jednocześnie. I nogi, które chciały uciekać i te same nogi, które pomagały w przenoszeniu. Uciekać pewnie chciała lewa noga. Zawsze wszystko spada na lewą nogę, wstaje się lewą nogą, krok zaczyna się od lewej nogi, a lewa ręka odpoczywa trochę odepchnięta przez praworęcznych. Lewa strona ciała zawsze jest przyćmiona przez prawą. Każdy mówi, że jestem na odwrót świata, na lewą stronę.
Dotarło do mnie, że kosmos nie odbędzie się teraz, więc ty jako trochę starszy brat, a trochę jako wybranek do lotu  pozwoliłeś mi leżeć na ziemi i patrzeć się w niebo. Zostałam przez nie zmiażdżona, bo spadały gwiazdy, a ja byłam ich celem. I jak w życiu nigdy nic nie idzie po twojej myśli, tak każda gwiazda trafiała w swój cel. I byłam cała w dziurach, a krew mieszała się z pyłem. Pył osiadał na wszystkim, byłeś biało-szary, z włosów spadały Ci resztki gwiazd. Leżałeś spokojnie, a ja wiedziałam, że spada na nas deszcz mający początek gdzieś wysoko.
Było późno, kiedy niosłeś mnie ulicami spokojnego miasta, wszędzie panowało słodkie otępienie.
Zagoiły się już dziury po gwiazdach, wiatr rozwiał resztki pyłu, byłeś już w normalnych kolorach.
Kolejna pamiątka, na którą kazałam Ci uważać.
-Rozsypiesz mój kosmiczny pył! -powtarzałam, kiedy zatrzymywałeś się gwałtownie.
W zaciśniętej pieści trzymałam garść piachu, który stopniowo przesypywał się przez place. Po tamtej nocy został mi mały ślad na lewym ramieniu i duża dziura w samym środku myśli. Gwiazdy uderzały w moją głowę robiąc w niej katastrofę.

niedziela, 21 lipca 2013

moths

Mały Wóz, Wielki Wóz. Było cicho i spokojnie. Było zimno i ciemno. Nade mną cmentarz, miliony nieistniejących gwiazd, pozostałości, ich odbite światło.
Jesteś daleko, w bardzo odległym miejscu. Nie wiesz, że ta gwiazda już nie istnieje? Wie o tym reszta galaktyki, wie o tym cały wszechświat. Dotarło to do Ciebie na końcu. Nikt sie z Tobą nie liczy, nikogo to nie obchodzi, że chciałaś wiedzieć wcześniej. Nikt o Ciebie nie dba, nawet wszechświat.

Zimno i ciemność to teraz ciepło i jasność w dawce umiarkowanej. Zapalone świeczki zmieniają punkt patrzenia. Kawałek ognia sprawa, że nie drżysz, sprawia ,że nie rozglądasz się bezradnie nic nie widząc. Ogień burzy też ciszę i spokój.
Wiesz co się wtedy zleciało?
Ćmy.
Wspinały się po świeczkach, krążyły wkoło płomienia, wlatywały w roztopiony wosk, grzęzły w nim. Wchodziły w ogień, spalały się, machały skrzydłami, niszczyły spokój. One ginęły w ogniu. I pewnie gdyby potrafiły krzyczeć, to krzyczały niszcząc wszystko dokoła. I pewnie gdyby krzyczały, to nie patrzyłabym na nie tak jak patrzyłam wtedy. Zatykałabym uszy, zamykałabym oczy. Bardzo mocno, bardzo szczelnie. Nie chce widzieć, nie chcę słyszeć, za dużo tego czego się boję, za dużo cierpienia na wyciągnięcie ręki. Jest tuż obok, widzisz je, słyszysz je, czujesz zapach spalonych owadów. Chcesz uciec, a zostajesz. Nie chcesz widzieć, a patrzysz. Nie zgasisz świec.  Nie przyczyniałabyś się do ich śmierci, nie zaburzałabyś ich lotu sztucznym światłem. One tylko chcą kierować się księżycem, a ty wpadasz w ich życie robiąc chaos swoim światłem. Nie wkracza się w czyjeś życie niszcząc wszystko na czym się ono opierało. Nigdy nie bądź dla nikogo sztucznym światłem.

Jestem pewna, że byłam kiedyś ćmą. Spalę się kiedyś tak jak one.

sobota, 20 lipca 2013

siódme piętro



Żadne granice już nie istniały, bo nie istniało nic. Ani czas, ani miejsce, ani ciało. Był dotyk i była jedność. Reszta nie miała znaczenia.
Czasami pragnienie zrozumienia i bliskości jest jak jad. Rozlewa się po całym ciele, boli i promieniuje. Nigdy nie będzie się spełnionym człowiekiem, jeżeli nie trafisz na kogoś, kto mógłby to zatrzymać. Choćby wysysając cierpką substancję własnymi ustami.

                                                           ***

Drzwi do mieszkania nie były zamknięte, nigdy nie są. Wystarczy nacisnąć klamkę i zostawia się za sobą zapach korytarza. Nigdy nie czeka na niego w drzwiach, nie rzuca się na szyję, nie biegnie słysząc skrzypienie podłogi. Nie jest też spokojna.

                                               ***
Wchodząc po schodach, pokonując kolejne piętra można poznać, czy jest w domu. Najczęściej ze ścian sączy się dźwięk pianina i smyczków. To jest jej dźwięk. Zamykając oczy potrafił sobie wyobrazić letni dzień, stare mieszkanie, drobinki kurzu, które tańczyły w nielicznych przebłyskach słońca, jej śmiech, jej zapach. To jak poruszała się w takt płynącej muzyki stąpając głośno po podłodze. Zawsze dziwił się ile dźwięku potrafi spowodować jej kruche ciało.
We wszystkich pokojach zawsze panował półmrok, a i ona sama wyglądała jak cień. Zdawało się, że pływa między pokojami. Po wszystkim, kiedy jeszcze leżała na podłodze , leniwie poruszała dłonią w powietrzu, a światło sączące się ze szpar w zasłonach tworzyło na jej ciele kombinacje kształtów. Nieraz musiał przystawać i łapać głębszy oddech żeby pozbyć się ucisku w piersiach. Wspomnienia były dla niego małymi sztyletami, wbijały się boleśnie pod skórę w najmniej oczekiwanym momencie i trudno było się ich pozbyć. Musiał usiąść, przeczekać. Obserwował schody ciągnące się spiralą w dół. Dźwięk uderzających obcasów o schody wciąż powracał do niego echem.
Poznali się na ulicy, zamienili ze sobą kilka słów, a potem jej ciepła ręka wyciągnięta z kieszeni za dużego płaszcza kurczowa chwyciła jego przegub i pociągnęła ze sobą. Zaprowadziła go pod starą kamienicę i nie pytając go o zdanie pchnęła ciężkie drzwi i znaleźli się na klatce schodowej. Było ciemno, zapadał zmrok, a ona ciepłym głosem wypowiedziała numer mieszkania. Zaczęła wbiegać po schodach śmiejąc się przy tym dziecinnie. Kiedy wszedł na odpowiednie piętro muzyka szczelnie go otoczyła. Drzwi nie były zamknięte. Znalazł ją w pokoju z pianinem. Potem, w pamięci zawsze go tak nazywał. „Pokój z pianinem” Gołe ściany, chropowate, które musiały boleśnie wbijać się w jej plecy. Zakurzona podłoga, na której odcisnęli swoje ciała, okno bez zasłon, jedyne odsłonięte okno. Jak mówiła, tylko tam nie bała się niczego.
Jej wargi miały gorzki smak, kiedy pocałowała go po raz pierwszy. To nie było nic nachalnego, myślał o tym jako o rozpaczliwej potrzebie bliskości. Dał jej tyle, ile umiał dać. Pozwolił się rozebrać i pozwolił jej na wszystko. Poznawała go rękoma, ślizgały się po całym ciele, paznokcie wbijały się w plecy. Bał się, że zrobi jej krzywdę, wyglądała jak piękna budowla ze szkła. Można było zniszczyć ją jednym nieostrożnym ruchem. Potem po prostu wyszła i zostawiła go skołowanego pośród kurzu i pianina. Wróciła i zasnęła przytulona gdzieś w okolicach serca. Parę godzin później poprosiła, żeby wyszedł. Ubrał się pośpiesznie, zbiegał ze schodów. Jej obraz ciągnął się przez jego myśli, nękał go. Chciał do niej dotrzeć. Nie był osobą, którą wyrzucało się z łóżka po jednej nocy. Wrócił tam następnego dnia, muzyka grała. Wbiegał po schodach, mijał drzwi mieszkań, ręce prześlizgiwały się po barierce, przyśpieszał, słuchał dźwięku z poprzedniej nocy. Drzwi nie były zamknięte, skierował się do Pokoju z Pianinem. W oknie założona była firanka, okno było otwarte, rozwiewało poły materiału, wzdymało je, unosiło. Pachniało strachem. Mieszkanie na siódmym piętrze pachniało muzyką, kurzem i strachem.