czwartek, 21 listopada 2013

elms

Budynki stały obok siebie przylegając ze sobą jedną ze ścian. Jeden nieznacznie wyższy od drugiego, nieznacznie węższy. Pierwszy z nich był klasyczną bryłą. Zbudowany przestrzennie z wielką przeszkloną ścianą od frontu. Do osobnych wejść prowadziła jedna ścieżka, potem wybrukowane półkole. Spomiędzy kamieni wyrastały kępki trawy. Dawniej stała tam skrzynka na listy porośnięta bluszczem. Odgarniano plecionkę roślin, żeby dostać się do jej zawartości. Teraz nikt nie przyjmuje listów, więc skrzynka zniknęła. Mieszkańcy przeszklonego domu wyrzucili ją gdzieś na stertę sękatych polan drewna leżących na tyłach domu. Stojąc pewnie na szczebelkach białego płotu można zobaczyć skrzynkę w otoczeniu zieleni przebijającej się spod ciężaru drewna. Wyrzuciło je morze podczas sztormu kilka lat temu. Jedna z osób z sąsiedniego domu z wielkimi drzwiami przemalowanymi na turkus, zebrała je z piaszczystej plaży i wysuszyła na słońcu, którego zawsze najwięcej jest na tyłach zabudowań. W domu z drzwiami malowanymi turkusem jest kominek. W chłodne wieczory, kiedy wiatr od morza tłucze w szyby i jękliwie zawodzi, w kominku rozpala się ogień. Drewno wyrzucone z wody ma w sobie sól i minerały. Daje niebieski ogień i inaczej pachnie. Podczas spalania strzela głośniej i lepiej trzyma ciepło. Oświetla białe ściany pokoju. Są chropowate i gołe. Wiosną na przeźroczystych żyłkach zwisają małe bukieciki polnych kwiatów. Umierają na tych gołych ścianach, wisząc głową w dół w odpowiednich od siebie odstępach. Spadają na starą, jasną podłogę. Chrzęszczą pod stopami. Dom jest wysoki, ma piętro i stare schody w kolorze spłukanego brązu. Skrzypią, a poręcz jest niestabilna. Każdy ze stopni był kiedyś obity przyjemną wykładziną. Zniszczyła się z biegiem lat, potem została zdarta. Kolor schodów jest nierównomierny. Tam gdzie kończyło się obicie, kolor jest bardziej wytarty, środek schodów zachował dawny odcień. Pokój z widokiem na wiązy był praktycznie pusty. Wyglądał bardziej na zapomniane pomieszczenie ze starym, metalowym łóżkiem, z którego ramy odchodziła płatami turkusowa farba. Systematycznie bielono tam ściany. Otwierając podniszczone drzwi, wsłuchując się w ich charakterystyczne skrzypienie, napierając na nie, uciskając mosiężną klamkę, cztery ściany pokoju ukazywały się wchodzącemu. Naprzeciw drzwi na głównej ścianie znajdowało się wysokie okno. Miało prostą, drewnianą ramę i wąski parapet. Nie było w nim zasłon. Łóżko stało pod ścianą na ukos od okna. Do jego ramy wiązano zasuszone kwiaty. Cienką żyłkę rozwijały i plątały blade, kobiece palce. Zawiązały też one jeszcze jedną pętlę, a potem uschły kwiaty i uschło życie. To wszystko co było w pokoju z widokiem na wiązy.
Klasyczna bryła była jasnym domem. Przez szklaną ścianę docierało najwięcej światła. Promienie słońca padały na kryształy zawieszone na gładkich ścianach. W południe tańczyły tam barwy. Ten, kto zawiesił te mały pryzmaty, stawał w punkcie przecinania się światła, a przez jego twarz przemykała czerwień i odcienie błękitu. Tak samo jak po twarzy przebiega grymas. Oczy były szeroko otwarte, dłonie zaciskały się w pięść. Potem wszystko wracało do normy, stopy przemykały po kafelkach ułożonych w hollu. Budynek ten dzielił się tylko na kilka pomieszczeń. Wszystkie były wysokie, duże, miały wielkie, jasne okna. Wszystko wykonane było tam w ograniczonych barwach; w bieli, beżu, ciepłych brązach.
W tym domu nie było kominka. Zaczęły się zimne wiatry od morza, niosące ze sobą wilgoć i chłód. W środku zabrakło barw. W jeden z takich dni na tyłach domu przerzucano kawałki drewna. Stara skrzynka została spod nich wyciągnięta. Potem była w kolorze turkusu, wbito ją z powrotem w ziemię. Skrzypiała przy otwieraniu i nie spełniała dobrze swojego zadania. Była bardzo mała, leżąca tam koperta została zgięta na pół. Oczy, które tak często przysłaniał błękit, przebiegały linijka po linijce. W rogu zdołano umieścić "nie ścinaj wiązów" Ostatnie litery nachodziły już na siebie.
Drgnęły turkusowe drzwi, skrzypiały schody i słychać było kroki na piętrze. Ramy okna uderzyły w białą ścianę. Pokój z widokiem na wiązy znowu mógł oddychać.

piątek, 1 listopada 2013

arm

Przede wszystkim chciałabym umieć malować, albo kręcić filmy, sklejać ze sobą klatki i ujęcia. Mogłabym komponować utwory, ludzie zamykaliby oczy, widzieliby to, co chciałam przekazać.
Nie mogłam się zdecydować, więc niech będzie to albo Wielki Kanion, albo pustynia. Pustynia, czy wielki obszar z wysokimi hałdami sypkiego piasku. Dobierz sobie postać, która ma ci towarzyszyć. Nie, nie możesz być tam samotnie, musisz kogoś dobrać.
W głowie mam kadry z filmów, nucę pod nosem urywki utworów i mieszam je ze sobą. Bije ode mnie niezdecydowanie. Na razie ktoś, ktoś i Kanion. Kolor. Rdza plus woda rozlana na całą szerokość. Słońce gdzieś już skryte, szarpane przez skały. Nogi już poza stabilną ziemią, siedzimy ramię w ramię od niechcenia rzucają w dół kawałki ziemi i kamienie. Nagrzany piasek, brąz, sucha trawa. Głową w dół, krew pulsuje szybciej, serce bije mocniej. Ostrożnie. Umówmy się tylko na tyle. Nie będziemy się przecież spotykać na dole. Są też słowa, nie wiem czy istotne, po co o nich mówić, skoro jest ramię.
Gorąco i jasno, mrużymy oczy, piasek odbija promienie słońca. Pniemy się ku górze, ale nie ma tam niczego innego niż to, co znajduje się na dole. Zachowujemy się jakby góra była nieosiągalna, intrygująca, nurtująca, niemożliwa do zrozumienia, podbicia, posiadania. Podbiegamy pod nią. Nogi giną w nagrzanym piasku. Wpadamy na siebie, najczęściej cofamy się w zdobywaniu szczytu, bo spadamy, ześlizgujemy się, lub staczamy. Teraz ziarenka piasku wbijają się w kolana i dłonie równocześnie. Przed samym szczytem już mnie tam wnosisz. Kolana mają teraz zabawne odciski, które nadbiegają krwią. Ramię w ramię siedzimy na górze jasnego piachu, patrzymy w dół na bezmiar jasnego piachu, kładziemy się na jasnym piachu, ramię w ramię.
Kawałki skał i kamienie trzymam w kieszeniach. Najchętniej zbiegłabym w dół, trzymasz mnie za przegub, więc schodzimy. Ostrożnie i powoli. Słońce gaśnie. Niebo czyste, intensywnie niebieskie, nasycane różem, ostrą czerwienią. Pod koniec drogi puszczasz mnie, biegnę, zatrzymuje mnie rana gdzieś między piszczelem, a kolanem. Tym razem trzymasz mnie za dłoń. Kopiemy kamienie, ulatują nawet kilka metrów, wyprzedzają nas. Unosi się kurz, trę oczy wolną ręką. Jedno ramię wyżej od drugiego o te kilkanaście centymetrów. Wracamy.
Piach we włosach, w oczach. Już nie leżymy, nie siedzimy, biegamy po nieosiągalnie usypanej górze, rzucając w siebie drobinami piasku. Dłoń zamknięta w dłoń, w dół, szybko w dół, nogi plączą się w pędzie, upadamy na plecy, wszystko mnie śmieszy, śmiejemy się głośno. Podnosimy się też ze śmiechem, rozmawiamy ze śmiechem, rozmowa bardziej przypomina nieuporządkowane słowa. Ramię wyższe, ramię niższe o kilkanaście centymetrów. Załóżmy stwierdzenie "ramię przy ramieniu" ignorując różnicę. W dół.