niedziela, 29 czerwca 2014

v

Mówili o pięknej pogodzie, o słońcu i wysokich temperaturach. Mówili o dusznym powietrzu, natłoku turystów i pięknych zachodach słońca. Leżeliśmy w pustym pokoju przez kilka dni patrząc na wielką ścianę wody spadającą na ziemię. I tak dzień po dniu, przez kilka pod rząd, potem trochę słabiej, ale wciąż nieustannie. Zaczęły się podtopienia, zalane budynki, drogi pokryte wodą, sparaliżowane miasto. My wciąż mieliśmy pusty pokój, okno, podłogę, materac, trochę rzeczy wyjętych z walizek. Najpierw malowaliśmy ściany. Na niebiesko, pierwszy raz na niebiesko. Mieszkanie było stare, zniszczone, popadające w ruinę, ale i tak zaczęliśmy od ścian. Stary tynk odchodził płatami, kruszył się na podłodze, a potem był wszędzie. Rozłożyliśmy stare gazety znalezione w jednej z szaf, które darły się jednak pod stopami. Podłoga też zaczynała być niebieska. Umówiliśmy się, żeby nie malować po sobie, ale szybko stało się inaczej. Małymi pędzelkami mazaliśmy sobie wzajemnie po ciałach. Zaczął malować sufit i oblewać mnie farbą stojąc na drabinie. Podłoga stopniowo pokrywała się konturami ciał niebieskich. Skończyliśmy, kiedy wciąż padało. Mieliśmy materac i niebieska podłogę, ściany i sufit. Stare, gołe okno. Było spokojnie, chłodno jak pod wodą. Był obok, leżał teraz już sino błękitny, wyszorowany w wannie stojącej na rzeźbionych nóżkach. Delikatnie bębnił palcami o moje kolano wybijając rytm czegoś, co leciało w jego głowie. Zamknął oczy.
Byliśmy na statku w pochmurny dzień, w taki jak ten. Niewiele zostało do brzegu, staliśmy  przemoczeni i zmarznięci. Nie ruszał się z miejsca przez całą podróż, czasami odwracał głowę, żeby pokazać swój uśmiech. Mocno opierał ręce o poręcz i wiedziałam jak bardzo chciałby być teraz w wodzie. Mocniej wbił palce w moje kolano i pozwolił sobie na grymas. Wszystko trwało chwilę, zaraz potem zaczął delikatnie poruszać głową. Gładziłam jego rękę leżąc i stojąc na statku. Niebo zrobiło się bardziej szare, większe chmury nadciągały od strony lądu. Huczał wiatr niosący ze sobą deszcz. Smagał nas po twarzach, miał już mokre włosy, zimne policzki i dłonie. Stał pewnie, panował nad wodą, która go kołysze. Nie przeszkadzał mu jej chłód, kiedy dotknął jej schodząc z pokładu.
Ziemia była twarda i pokryta śniegiem. Szliśmy prosto pewnie stawiając kroki. Prowadził mnie za rękę, jakby wiedział gdzie się znajdujemy i dokąd mamy trafić. Było pusto, cicho i biało. Byliśmy pierwsi, ale nie zostawialiśmy śladów. Złapałam go mocniej, kiedy momentalnie zrobiło się ciemniej. Pojawiła się zorza mająca wszystkie kolory. Zaśmiał się i przysunął się na materacu maksymalnie blisko.
- Teraz musisz mi pokazać, które znasz -powiedział i podniósł moją rękę.
Wymieniłam wszystkie gwiazdy, które przyszły mi do głowy, a one stopniowo pokazywały się na niebie. Śmialiśmy się w dwóch miejscach jednocześnie. Było zimno, wciąż padało, śnieg leżał nam na twarzach. Musieliśmy iść dalej. Noc była jasna, powietrze czyste. Nie odzywaliśmy się za dużo. Zaczęła szumieć woda, słychać było jej hałas. Pomyślałam, że wracamy, poruszyłam się lekko, ale zatrzymał mnie dłonią
- Mam nadzieję, że nie zmarzłaś. Myślę, że może być jeszcze zimniej.
Szliśmy kamiennym podłożem, im bliżej celu, tym hałas był silniejszy. Wiedziałam już dokąd doszliśmy. Brzeg kończył się wysoko, poza nim był już tylko spad kilkadziesiąt metrów w dół.  Siedzieliśmy tam bardzo długo oparci o siebie. Pamiętałam o ponad stu tonach wody spadającej w dół w czasie krótszym niż moje mrugnięcie okiem. Wiedziałam co trzeba zrobić. Stanęliśmy przy brzegu trzymając się za zimne ręce i patrząc w dół, po którym mogło być wszystko, albo i nic. Skoczyliśmy, a zimna woda zaczęła wypełniać nam gardło i płuca, te dłonie rozdzieliły się, ale drugie wciąż były złączone. Dotykałam wnętrze prawej, kiedy schnęliśmy w otoczeniu naszych ścian.
- Myślałem, że nigdy się nie odważysz. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz