niedziela, 28 lipca 2013

tale for Philippe

-Myślisz, że potrafimy latać? - zapytał. Siedzieli na ziemi, nad głowami czyste niebo, wszystko na wyciągnięcie ręki.
-Wszystko się dzieje w twojej głowie.
Więc zaczęli latać. Odbili się od ziemi i po prostu znaleźli się w górze.Wyobraź sobie Paryż po zmierzchu, kolory i zapach, dźwięki. Wiesz, że możesz wszystko. Świat należy do ciebie, jest w twoich rękach.
-Chodź - pociągnęła go za rękę, stąpali już po ziemi, wybijali rytm uderzając butami o chodnik.
Zagłębiali się w labirynt uliczek, wchodzili w coraz to węższe przejścia, mijali smutne budynki, patrzyli na nich smutni ludzie. A potem pomyślała, że nie chcą tego widzieć. Zmierzali więc do celu zacienionymi alejami, tajemniczymi przejściami.
-Gdzie mnie ciągniesz? - pytał za każdym zakrętem. Kiedy myślał, że nie ma już przejścia, ona zawsze szła dalej. Potem musiał dobiegać, żeby za nią nadążyć.
Nie odpowiadała na pytania, uśmiechała się tylko drażniąco. Miał ochotę ją złapać i nią potrząsnąć. Najpierw pozwoliła mu latać, teraz każe chodzić, męczy go, coś knuje, niczego nie mówi, idzie za szybko.
-Nie umiem iść dalej - przystanęła niespodziewanie, posmutniała.
-Dlaczego to dla ciebie takie ważne? Lećmy znowu, jestem zmęczony, jestem zły.
Machnęła ręką, uniósł się w górę, przekręcał. Rozłożone ręce, usta rozciągnięte w uśmiechu, nieustający śmiech. Potem zaczęła wyciągać dziwaczne przedmioty z torby, rozkładała je na chodniku, łączyła kablami, ręce miała oplecione w przewodach, przegryzała je, łączyła ze sobą, zaklejała.
-Jesteś normalna? - głos dolatywał z góry, siedział teraz na dachu niskiego budynku, machał nogami w powietrzu, pytał roześmiany. Ona dalej łączyła kable, złościła się pod nosem, on wychuchał śmiechem. W końcu zdecydował się na pomoc, stanął pewnie na ziemi, pomógł jej odkleić taśmę z rąk. Nie pytał co ma oznaczać ta plątanina kabli, co wydaje tak irytujący dźwięk, czy ten przedmiot ma się świecić, czy coś zepsuł. Nagle odciągnęła go gwałtownie na bok, dźwięk narastał, światło zwiększało natężenie i barwę, wokół rozstawionych przedmiotów zaczął tworzyć się okrąg, pochłaniał coraz więcej miejsca, zatykali uszy i zamykali oczy. Fala ciepła przewróciła ich na ziemię, upadli boleśnie, a potem śmiali się patrząc na stojącego dinozaura na środku jednej z ulic Paryża.
-Stworzyłaś dinozaura?!
-Sam się stworzył! Mówiłam, że nie znam dalszej drogi, on musi nas zaprowadzić.
-Czy ty chcesz, żeby naszym przewodnikiem był dinozaur? Gdzie ty mnie zaprowadziłaś i co ty robisz?! Czy mogłabyś odpowiadać na moje pytania? Nie ignoruj mnie!
Krzyczał tak jeszcze przez spory kawałek czasu, nawet wtedy, kiedy niechętnie ruszył za nią i dinozaurem. Wciąż nie uważał jej za normalną osobę, ale pozwoliła mu latać, więc nie mógł krytykować jej całkowicie.
Paryż kładł się do snu. Zapalały się lampy uliczne, ludzie przemykali ulicami, niektórzy w ogóle się nie śpieszyli. Mijali ich starsi i młodsi, samotni i trzymający się za rękę. Nikt nie przystawał i nie krzyczał na widok kroczącego dinozaura, nikt nie pokazywał palcami na nią, oblepioną taśmą, narzucającą tempo istotą. Pomyślał, że nie mogą istnieć.
Krajobraz zmienił się, nie było już budynków ani ludzi. Weszli w mały las, który stopniowo ich pochłaniał, robił się większy, gęstszy. Czasami słychać było głośny śmiech, który rozbrzmiewał i płoszył ptaki z drzew.
-Tutaj się wszystko naprawia. To miejsce zmian - powiedziała i zaczekała, aż ich kroki się zrównają.
-Co masz na myśli?
-Możesz zrobić teraz co zechcesz, możesz o wszystko prosić i wszystko zostanie spełnione. Potem się zaśmiejesz i wrócisz.
W lesie nie było mroczno mimo późnej pory. Czuł się tutaj dobrze, patrzył jak dinozaur odchodzi, skończył ich już prowadzić, znikał za drzewami. Miał czas żeby pomyśleć, a potem zaśmiał się głośno i znaleźli się znowu w centrum Paryża. Przebudził się gwałtownie. Było jasno, siedzieli na ziemi, nad głowami czyste niebo, wszystko na wyciągnięcie ręki. Obudził się bez strachu i kolejny raz zasnął spokojnie. Czuł się bezpiecznie.

piątek, 26 lipca 2013

tag

Niektórzy myślą, że jestem drewniana albo plastikowa. Myślą, że sama nie umiem zrobić kroku, więc robią go za mnie. Wyrywają mi włosy zaplatając warkocze, wyginają mi ręce, zmieniają ubrania. Okazują zainteresowania, żeby potem odstawić mnie na półkę. Nie liczy się, że nie umiem już z niej zejść, że boli, kiedy z niej spadam. Nikt już nie widzi poczochranych warkoczy. Niektórzy myślą, że jestem z materiału, a w środku mam plusz. Nie trzeba przecież kochać kogoś, kto nie ma serca. Zdejmują mnie z półki, bawią się mną, nudzą się, albo sobie nie radzą. Szukają metki, która byłaby pomocą. "Pierz w 60 stopniach, nie prasuj, nie czyść chemicznie." "Rozmawiaj, doceniaj, kochaj." Ktoś musiał mi kiedyś odpruć metkę i nikt nie wie co teraz ze mną zrobić. Sama nie wiem co zrobić ze sobą, bo nikt nie nauczył mnie żyć. Ja tylko spadam z półki i jestem. Jestem zabawką, lalką, pluszakiem. Czekam na uwagę i troskę. Nie wyciągaj po mnie ręki, jeżeli nie umiesz się mną zająć. Ja nie mam metki.

czwartek, 25 lipca 2013

demons

Możesz wstać i ubrać się na czarno. Stajesz przed lustrem, burzysz ułożone włosy, grube czarne kreski na przymkniętych powiekach, szminka w kolorze krwi. Gwiżdżesz na demony, zapinasz każdemu smycz, wychodzisz. Ciągną do przodu, skaczą i drapią. Mogłyby zrobić ci krzywdę, ale dzisiaj potrafisz gwizdać. Przywołujesz je do porządku, twój głos niesie się dalej niż zawsze. Robią się potulne, grzecznie stąpają przy twojej nodze. Nie dajesz szans na swobodę, dłoń obwiązana smyczą, minimum miejsca. Wiesz, że masz dość sił, żeby panować. Wracasz, głowa wysoko, z oczu lecą iskry. Demony kulą się przy nodze, ściągasz smycze, rozbiegają się, chowają po kątach, kładą się, skomlą cicho.
Nie masz sił nawet spojrzeć w lustro, usta składają się do gwizdu, żałośnie wydmuchujesz powietrze. Demony podchodzą bliżej. Nie dają sobie zapiąć smyczy, zbiegają za tobą ze schodów. Skaczą dookoła ciebie, zostawiają bolesne rany na nogach. Warczą, ślinią się, przewracają cię w połowie drogi, nie dają ci wstać, nie dają ci leżeć. Nie dają iść spokojnie, każą biec, przyśpieszają tętno. Uciekasz przed nimi, chowasz się, dajesz za wygraną. Zapinają ci smycz, prowadzą cię do domu, kładziesz się w kącie, leżą obok, warczą i ślinią ci kolana.

środa, 24 lipca 2013

18 sekúndur fyrir sólarupprás

Przewraca się z boku na bok, podnosi się i poprawia poduszkę. Sięga po kołdrę zwiniętą gdzieś przy końcu łóżka. Okrywa się nią szczelnie pomimo wielkich upałów. Powietrze w pokoju stoi, jest duszno. Kobieta wstaje, jest naga, jej skóra lśni, jest mokra od potu. Wychodzi z pokoju, wspina się schodami na górę i jeszcze trochę wyżej. Sypki żwir wysypany na całej powierzchni dachu boleśnie wbija się najpierw w stopy, potem już w całe ciało, kiedy kobieta kładzie się.
Na drugim końcu miasta inna kobieta nie może się obudzić. Plątanina rurek, plątanina przewodów. Mnóstwo małych ekranów. Na jednym tętno, kolejny kontroluje mózg. Ciche dźwięki, miarowe pikanie. Kwiaty stojące w wazonie, kartka wypisana dziecięcym pismem, zakręcone i krzywe litery jak szlaczki. Serce pokolorowane czerwoną kredką bardzo dokładnie, kolor jest ograniczony, nie wyjeżdża poza kontur.
W cichą uliczkę wchodzi mężczyzna, delikatnie otwiera drzwi, bezgłośnie przemierza uśpiony dom. Otwiera drzwi sypialni, nie widzi wystraszonych i stęsknionych oczu. Łóżko delikatnie ugina się pod jego ciężarem, kolejna kobieta, która nie śpi wychodzi z pokoju. Przytula Wystraszone Oczy, kołysze je, całuje w czoło, cicho nuci. Przenosi Oczy do łóżka, nakrywa je kołdrą, kładzie się obok, nie zasypia, czuwa. Mężczyzna zasypia, budzi go poczucie wstydu, które boleśnie uciska. To mogły być Radosne Oczy, ściąganie kołdry, waleczne uderzenia poduszką, głośny śmiech, ucieczka i łapanie, usta rozciągnięte w uśmiechu. To są Smutne Oczy, patrzą żałośnie, przymykają powieki, wilgotnieją.
Kobieta budzi się, strzepuje żwir zalegający na ciele, prawie świta. Podnosi się z miejsca, stawia krzywe kroki. Siada, a jej nogi są już poza granicą dachu. Macha nimi bezwładnie, w dłoniach trzyma kamyczki, przerzuca je, zaciska pięści, ostre części wbijają się w skórę. Wstaje, stoi na jednej nodze, drugą macha, poprawia włosy, lekki podmuch wiatru uderza ją w twarz. Panorama miasta, które dopiero będzie budzić się do życia, wszechobecny spokój. Zaciśnięte pięści, decyzja i niepewność. Osiemnaście sekund przed wschodem słońca zbierają się przy niej ludzie, leży na brzuchu, rozrzucone nogi i ręce, włosy zasłaniają twarz. Ktoś podaje jej rękę, a ona wstaje, otrzepuje się, patrzy na krew spływającą z rany po wbitym kamieniu. Prosta, krwawiąca linia przecinająca brzuch z lewej strony. A potem blizna i siła na całe życie.
Godziny odwiedzin zaczynają się bardzo wcześnie. Do białej sali wbiega chłopiec, wchodzi mężczyzna. Nowa kartka, nowe kwiaty. Mężczyzna wychodzi, chłopiec siada na łóżku i opowiada. Wstał wcześnie, potem pójdzie do szkoły, nie może przyjść później, jedzie na wycieczkę. Przytula się do śpiącego ciała, zamyka oczy, zasypia. Osiemnaście sekund przed wschodem słońca na białej pościeli poruszyła się blada dłoń i wprawiła w ruch plątaninę rurek.
Otwierają się drzwi, staje w nich Mężczyzna, opiera się o nie. Przemierza uśpiony dom, przewraca przedmioty, przeklina siarczyście. Jest prawie przy wyjściu, kiedy krztusi się, upada na podłogę. Jęki, kaszel, krew, ślina, niestrawione jedzenie, morka plama, dłonie i Smutne Oczy i do tego smutny głos. Wstań, tato, proszę Cię, podnieś się, uważaj, złap mnie, posprzątam, trzymaj się mocniej, połóż się, leż, proszę Cię leż. Osiemnaście sekund przed wschodem słońca wie, że zrobił to po raz ostatni.

Możesz wszystko zmienić. Oddech. Możesz zmienić wszystko. Osiemnaście sekund przed wschodem słońca.

wtorek, 23 lipca 2013

center

Środek wyznacza granice. Oddziela jedną rzecz od drugiej.
Ja jestem środkową siostrą. Urodziłam się w październiku, już wtedy musiały spadać liście, a drogi były całe w kałużach. Nie byłam ani pierwsza, ani też ostatnia. Ktoś poprzedzał moje narodziny i Ktoś urodził się po mnie.
Środek kojarzy się z jednością i spójnością. Bez środka nie ma całości, bez środka nic nie jest pełne. Środek spaja, ale sam w sobie jest pusty.
Nie jestem na tyle zła, żeby mnie nienawidzić, ale nie jestem też na tyle dobra, żeby pokochać mnie całkowicie. Nie pasuje do mnie nic co pełne i jasne, bo jestem gdzieś pomiędzy. Między siostrami, między każdą z cech charakteru. Wszystkiego mam po połowie.
Jestem środkiem i żyję na pół gwizdka, nigdy pełnią życia. Istnieję ze swoim poczuciem katastrof. Na pewno dzisiaj zdarzy się coś złego, na pewno ten autobus albo pociąg, w którym siedzę będzie miał wypadek. To na pewno mnie okradną, to mnie pobiją, kiedy będę wracać do domu. To na pewno choroba i wyrok na mnie, bez wątpienia ta noc będzie tą, po której się nie obudzę. Więc leżę, a wszystko dokoła jest ciche. Reaguję na każde uderzenie serca, wsłuchuję się w nie, zaczyna bić nierówno, przyspiesza, zwalnia. W uszach słychać dźwięk przepływającej krwi. Napięte mięśnie, pozycja bez ruchu. Pada na mnie jakiś łut szczęścia i pozwala mi sięgnąć na pudełko. Pomarańczowe pudełeczko, szelest, małe i okrągłe tabletki, wyglądają jak cukierki, mają w sobie coś z cukierków. Kilka głębszych wdechów, trzymaj nogi wyżej, głowa płasko, leż spokojnie, nie wstawaj, nie podnoś się. Czasami szczęście o mnie zapomina, bo jest gdzieś daleko albo śpi z resztą domu. Budzi je dopiero krzyk świateł zawsze zapalanych agresywnie.
Wytarta drewniana podłoga i ja też tam jestem. I ktoś cię niesie i nogi wysoko i woda, dużo powietrza nawet zimą. Ubranie lepi się do ciała, znowu nie ma czym oddychać. Chcesz krzyczeć, a nie możesz, bo tracisz kontrolę i już nie panujesz nad sobą. A potem już o tym nie pamiętasz, aż do momentu kolejnych podnoszeń i litrów wody lanych w nerwach. Przerażone oczy, znowu zimne światła.
Całym sobą pragnie się nie powtarzać tego już nigdy więcej. Nie chcę kolekcjonować dziur w pamięci, chociaż piszczą głośno, żeby zachować je w głowie. Wchodzą do kuferka, zamykają wieko bardzo szczelnie. Są sprytne. Żadna dziura stamtąd nie ucieknie, ale bez problemu wchodzą tam kolejne. Przewiązują kuferek wstążką jakby na osłodę. Taka osłoda jak "co ci jest kochanie, tak bardzo się martwię" Nosisz ten kuferek ze sobą jak bagaż, bardzo ciężki bagaż. Jednak nikt nie każe ci go zostawić.
-Mam tutaj kufer pełen wspomnień, może mógłby Pan je ode mnie zabrać? - pytam, kiedy stoję na lotnisku.
-Waga wspomnień nie podlega pod bagaż - mówi i uśmiecha się pod nosem.
To pewnie on pomógł dziurom zawiązać wstążkę.

Środkom jest ciężko, bo chociaż z każdej strony ktoś ich otacza, to tak naprawdę nikogo nie ma przy nich. Nigdy nie wiadomo co z nimi zrobić. Nie są ani popsute, nie są też do końca sprawne. Zawsze niewystarczająco dobre, ładne, mądre, kochane. Nigdy idealne, zawsze przez coś spaczone.

poniedziałek, 22 lipca 2013

dust

Wzięłam Cię za rękę i kazałam biec, a ty mimo woli spełniłeś żądanie. Kolejna osoba, która nie rozumie, ale stara się dotrzymać mi kroku. Stara się, a ja dawno nie widziałam nikogo, kto potrafi się starać.
Był środek nocy, albo środek dnia. Cicho, albo całkiem głośno. Mówiłeś, że nie mogę wybuchać śmiechem i nie mogę krzyczeć. Zawsze myślałam, że coś sobą płoszę,  ptaki, albo ludzi. Potem mówiłeś, że to była noc, a ja znowu miałam wrażanie, że próbujesz mnie uspokoić.
Miałeś zdarte kolana i rozdarte spodnie jak mały chłopiec.
-Z kim ja biegnę - przemknęło mi przez głowę.
Nie byłeś jednak małym chłopcem, a kolana w krwi nie były wynikiem zabawy w żołnierzy. Nie mogłeś mnie dogonić, musiałam zwalniać, obracać się, śledzić czy za mną nadążasz, musiałam słuchać jak krzyczysz moje imię. Twój głos był przytłumiony, głośno się śmieję. Wtedy myślałam, że nie należę już do tego co na Ziemi. Powtarzałam Ci, że lecimy w kosmos, a ty znowu się bałeś. Ile razy musiałam mówić, że potrafię sama i żadna troska nie jest mi potrzebna, że niby druga osoba jest niezbędna do startu. Potem wziąłeś mnie na kolana żeby wytłumaczyć mi, że nie mogę Cię tak poganiać, że niezależnie od prędkości nie ulecę w kosmos, że jestem na ziemi, że poczuję lekkie ukłucie i mrowienie w miejscu wkłucia igły. Wtedy przypomniała mi się ta noc kilka lat wstecz i ja na podłodze. Ręce, które podnosiły, gładziły, głaskały, próbowały uspokoić. I usta, które mówiły i oczy, które się przejmowały i bały się jednocześnie. I nogi, które chciały uciekać i te same nogi, które pomagały w przenoszeniu. Uciekać pewnie chciała lewa noga. Zawsze wszystko spada na lewą nogę, wstaje się lewą nogą, krok zaczyna się od lewej nogi, a lewa ręka odpoczywa trochę odepchnięta przez praworęcznych. Lewa strona ciała zawsze jest przyćmiona przez prawą. Każdy mówi, że jestem na odwrót świata, na lewą stronę.
Dotarło do mnie, że kosmos nie odbędzie się teraz, więc ty jako trochę starszy brat, a trochę jako wybranek do lotu  pozwoliłeś mi leżeć na ziemi i patrzeć się w niebo. Zostałam przez nie zmiażdżona, bo spadały gwiazdy, a ja byłam ich celem. I jak w życiu nigdy nic nie idzie po twojej myśli, tak każda gwiazda trafiała w swój cel. I byłam cała w dziurach, a krew mieszała się z pyłem. Pył osiadał na wszystkim, byłeś biało-szary, z włosów spadały Ci resztki gwiazd. Leżałeś spokojnie, a ja wiedziałam, że spada na nas deszcz mający początek gdzieś wysoko.
Było późno, kiedy niosłeś mnie ulicami spokojnego miasta, wszędzie panowało słodkie otępienie.
Zagoiły się już dziury po gwiazdach, wiatr rozwiał resztki pyłu, byłeś już w normalnych kolorach.
Kolejna pamiątka, na którą kazałam Ci uważać.
-Rozsypiesz mój kosmiczny pył! -powtarzałam, kiedy zatrzymywałeś się gwałtownie.
W zaciśniętej pieści trzymałam garść piachu, który stopniowo przesypywał się przez place. Po tamtej nocy został mi mały ślad na lewym ramieniu i duża dziura w samym środku myśli. Gwiazdy uderzały w moją głowę robiąc w niej katastrofę.

niedziela, 21 lipca 2013

moths

Mały Wóz, Wielki Wóz. Było cicho i spokojnie. Było zimno i ciemno. Nade mną cmentarz, miliony nieistniejących gwiazd, pozostałości, ich odbite światło.
Jesteś daleko, w bardzo odległym miejscu. Nie wiesz, że ta gwiazda już nie istnieje? Wie o tym reszta galaktyki, wie o tym cały wszechświat. Dotarło to do Ciebie na końcu. Nikt sie z Tobą nie liczy, nikogo to nie obchodzi, że chciałaś wiedzieć wcześniej. Nikt o Ciebie nie dba, nawet wszechświat.

Zimno i ciemność to teraz ciepło i jasność w dawce umiarkowanej. Zapalone świeczki zmieniają punkt patrzenia. Kawałek ognia sprawa, że nie drżysz, sprawia ,że nie rozglądasz się bezradnie nic nie widząc. Ogień burzy też ciszę i spokój.
Wiesz co się wtedy zleciało?
Ćmy.
Wspinały się po świeczkach, krążyły wkoło płomienia, wlatywały w roztopiony wosk, grzęzły w nim. Wchodziły w ogień, spalały się, machały skrzydłami, niszczyły spokój. One ginęły w ogniu. I pewnie gdyby potrafiły krzyczeć, to krzyczały niszcząc wszystko dokoła. I pewnie gdyby krzyczały, to nie patrzyłabym na nie tak jak patrzyłam wtedy. Zatykałabym uszy, zamykałabym oczy. Bardzo mocno, bardzo szczelnie. Nie chce widzieć, nie chcę słyszeć, za dużo tego czego się boję, za dużo cierpienia na wyciągnięcie ręki. Jest tuż obok, widzisz je, słyszysz je, czujesz zapach spalonych owadów. Chcesz uciec, a zostajesz. Nie chcesz widzieć, a patrzysz. Nie zgasisz świec.  Nie przyczyniałabyś się do ich śmierci, nie zaburzałabyś ich lotu sztucznym światłem. One tylko chcą kierować się księżycem, a ty wpadasz w ich życie robiąc chaos swoim światłem. Nie wkracza się w czyjeś życie niszcząc wszystko na czym się ono opierało. Nigdy nie bądź dla nikogo sztucznym światłem.

Jestem pewna, że byłam kiedyś ćmą. Spalę się kiedyś tak jak one.

sobota, 20 lipca 2013

siódme piętro



Żadne granice już nie istniały, bo nie istniało nic. Ani czas, ani miejsce, ani ciało. Był dotyk i była jedność. Reszta nie miała znaczenia.
Czasami pragnienie zrozumienia i bliskości jest jak jad. Rozlewa się po całym ciele, boli i promieniuje. Nigdy nie będzie się spełnionym człowiekiem, jeżeli nie trafisz na kogoś, kto mógłby to zatrzymać. Choćby wysysając cierpką substancję własnymi ustami.

                                                           ***

Drzwi do mieszkania nie były zamknięte, nigdy nie są. Wystarczy nacisnąć klamkę i zostawia się za sobą zapach korytarza. Nigdy nie czeka na niego w drzwiach, nie rzuca się na szyję, nie biegnie słysząc skrzypienie podłogi. Nie jest też spokojna.

                                               ***
Wchodząc po schodach, pokonując kolejne piętra można poznać, czy jest w domu. Najczęściej ze ścian sączy się dźwięk pianina i smyczków. To jest jej dźwięk. Zamykając oczy potrafił sobie wyobrazić letni dzień, stare mieszkanie, drobinki kurzu, które tańczyły w nielicznych przebłyskach słońca, jej śmiech, jej zapach. To jak poruszała się w takt płynącej muzyki stąpając głośno po podłodze. Zawsze dziwił się ile dźwięku potrafi spowodować jej kruche ciało.
We wszystkich pokojach zawsze panował półmrok, a i ona sama wyglądała jak cień. Zdawało się, że pływa między pokojami. Po wszystkim, kiedy jeszcze leżała na podłodze , leniwie poruszała dłonią w powietrzu, a światło sączące się ze szpar w zasłonach tworzyło na jej ciele kombinacje kształtów. Nieraz musiał przystawać i łapać głębszy oddech żeby pozbyć się ucisku w piersiach. Wspomnienia były dla niego małymi sztyletami, wbijały się boleśnie pod skórę w najmniej oczekiwanym momencie i trudno było się ich pozbyć. Musiał usiąść, przeczekać. Obserwował schody ciągnące się spiralą w dół. Dźwięk uderzających obcasów o schody wciąż powracał do niego echem.
Poznali się na ulicy, zamienili ze sobą kilka słów, a potem jej ciepła ręka wyciągnięta z kieszeni za dużego płaszcza kurczowa chwyciła jego przegub i pociągnęła ze sobą. Zaprowadziła go pod starą kamienicę i nie pytając go o zdanie pchnęła ciężkie drzwi i znaleźli się na klatce schodowej. Było ciemno, zapadał zmrok, a ona ciepłym głosem wypowiedziała numer mieszkania. Zaczęła wbiegać po schodach śmiejąc się przy tym dziecinnie. Kiedy wszedł na odpowiednie piętro muzyka szczelnie go otoczyła. Drzwi nie były zamknięte. Znalazł ją w pokoju z pianinem. Potem, w pamięci zawsze go tak nazywał. „Pokój z pianinem” Gołe ściany, chropowate, które musiały boleśnie wbijać się w jej plecy. Zakurzona podłoga, na której odcisnęli swoje ciała, okno bez zasłon, jedyne odsłonięte okno. Jak mówiła, tylko tam nie bała się niczego.
Jej wargi miały gorzki smak, kiedy pocałowała go po raz pierwszy. To nie było nic nachalnego, myślał o tym jako o rozpaczliwej potrzebie bliskości. Dał jej tyle, ile umiał dać. Pozwolił się rozebrać i pozwolił jej na wszystko. Poznawała go rękoma, ślizgały się po całym ciele, paznokcie wbijały się w plecy. Bał się, że zrobi jej krzywdę, wyglądała jak piękna budowla ze szkła. Można było zniszczyć ją jednym nieostrożnym ruchem. Potem po prostu wyszła i zostawiła go skołowanego pośród kurzu i pianina. Wróciła i zasnęła przytulona gdzieś w okolicach serca. Parę godzin później poprosiła, żeby wyszedł. Ubrał się pośpiesznie, zbiegał ze schodów. Jej obraz ciągnął się przez jego myśli, nękał go. Chciał do niej dotrzeć. Nie był osobą, którą wyrzucało się z łóżka po jednej nocy. Wrócił tam następnego dnia, muzyka grała. Wbiegał po schodach, mijał drzwi mieszkań, ręce prześlizgiwały się po barierce, przyśpieszał, słuchał dźwięku z poprzedniej nocy. Drzwi nie były zamknięte, skierował się do Pokoju z Pianinem. W oknie założona była firanka, okno było otwarte, rozwiewało poły materiału, wzdymało je, unosiło. Pachniało strachem. Mieszkanie na siódmym piętrze pachniało muzyką, kurzem i strachem.