środa, 2 lipca 2014

Ly


Mam mały pokój, w którym mieści się wiecznie rozłożone łóżko, szafa i biurko, które chcę wyrzucić, bo przeszkadza mi we wszystkim i zajmuje za dużo miejsca na podłodze. Upchnęłam gdzieś książki i płyty. Zasłony przypaliłam, więc zdjęłam je potem, zostały mi gołe okna podobne do tych w domu, stare, białe i drewniane. Mieszkanie ma jeszcze kilka pokoi i obcych ludzi w nich. Ma rozpadający się balkon, który należy do rozpadającej się kamienicy. Wszystko idealnie ze sobą współgra, wszystko rozlatuje ci się w rękach, niszczeje i kruszy się. Nadaje się na śmietnik jak wszystko inne. Leżę i mam ochotę już nie wstawać. Budzę się i jedyne o czym myślę, to wyrzucenie wszystkiego przez okno i trwanie w pustych ścianach. Drażnią mnie nawet przedmioty. Drażnią mnie słowa, więc je ograniczam, staram się niczego nie wypowiadać i żadnych z nich nie przyswajać. Wszystko jest mi obojętne aż do bólu, do granic możliwości, a może i poza granice. Na ścianie wisiało lustro, zaraz obok drzwi. Odbijało moje zdziwione, lekko nieprzytomne spojrzenie. Nigdy nie przeglądałam się w nim specjalnie. Wychodząc, głowa sama obracała się, żeby spojrzeć w tamtą stronę. Spadło ze ściany jakiś czas temu, pokruszone leżało jakiś czas, jakiś czas planuję kupić nowe i od jakiegoś czasu wychodząc odwracam się i patrzę na pustą ścianę, która niczego nie odbija. Wychodzę, bo tam nie mogę oddychać. Duszę się obecnością innych, duszę się brakiem przestrzeni. Muszę wychodzić, więc wychodzę, wracam, albo nie wracam, coś gubię po drodze, wracam tego szukać, wróciłabym najchętniej do siebie, jakoś mi nie po drodze do tego, zawsze łatwiej jest trafić na zgubione klucze, czy portfel niż na zgubionego siebie.
Czuję, że się budzę, nie walczę, żeby spać dalej. Zasnęłam na podłodze, dochodzi 4 nad ranem, jest zimno, pada, wieje i hałasuje. Ubrania leżą za daleko ode mnie, więc nie ruszam się, leżę i marznę. Włączyłam płytę. Odtworzyła się kilka razy pod rząd. Wstaję i ubieram się, wkładam coś do plecaka, zakładam kurtkę, którą zabieram z wieszaka w korytarzu. Nie jest moja, za duża, męska. Ale pada, a ja nie mam swojej. Wole się przejść niż czekać na tramwaj. Potem wsiadam w pociąg, pierwszy jaki przyjechał. Znajduję pusty przedział, przykładam twarz do okna, leje coraz mocniej i zapowiada się naprawdę piękny dzień. Zaczęli przychodzić ludzie, ignorowałam ich pytania o miejsce, siadali, albo wychodzili. Patrzyli się, albo byłam im kompletnie obojętna. Otworzyłam okno i padał na mnie deszcz. Chłopak siedzący naprzeciwko mnie wyszedł trzaskając zasuwanymi drzwiami. Zapaliłam, zamoczyłam zapałki, znalazłam zapalniczkę, w międzyczasie bibułka nabrała wody i pokruszyła się, więc wyjęłam następne, trochę spałam, chodziłam po przedziale, leżałam w przejściu, stałam na korytarzu obojętna. Nie ważne, czy ktoś właśnie mnie podsiadł, czy zaczyna okradać prawie pusty plecak. Zrobiłam kilka zdjęć sobie i oknom. Przez szybę próbowałam uchwycić tory, nie wyszły, ale i tak wiedziałam, że je wywołam. Jechałam 12 godzin. Wysiadłam nad morzem, przejechałam pół Polski, bez żadnego konkretnego celu. Poszłam na plażę, która była zalana wodą ze sztormu. Zeszłam głównym zejściem, kazali mi wracać, bo to niebezpieczne, mogę się potknąć i zachłysnąć. Nie słucham się ludzi w pomarańczowym. Zamokły mi buty, spodnie aż do ud, rękawy kurtki.Wiał mokry wiatr, włosy skręciły się od wilgotnego powietrza, robiłam zdjęcia wodzie i patrzyłam się na nią. Była zimna, ale brakowało mi tego uczucia. Wchodziłam głębiej, do pasa, do żeber. Wyciągnęli mnie z wody, rzucili na brzeg, usta przyklejały się do moich, dłonie napierały całym ciężarem na moje ciało. Wyplułam wodę. Odtrąciłam ręce obok, ledwo wstałam, nie mogłam ustać na nogach, położyłam się na mokrym piasku nie chcą słyszeć o żadnej pomocy. Zabrałam zalany aparat i już pewnie zniszczony film, rozpoczęłam nieudolne próby wstawania, udało się za setnym podejściem. Powoli zmierzam do wyjścia, krztuszę się jeszcze, chcę poradzić sobie sama, powrót przesypiam, budzę się w środku nocy na stacji końcowej, obolała wysiadam, wracam do siebie w znaczeniu tylko mieszkalnym, suszę film, tak jak pokazywał mi dawny kolega, oddaję zniszczoną kurtkę, sama wywołuję zdjęcia, które są zniszczone. Przyklejam je do ściany, myślę, czy warto tam wracać, czy lepiej zostać. Na razie decyduję tylko o tym, żeby się rozebrać i położyć, zasnąć, nic mi się nie śni, przesypiam cały następny dzień, wolałabym resztę czasu. Czuję, że się budzę, nie walczę, żeby spać dalej. Zasnęłam na podłodze, dochodzi 4 nad ranem, jest zimno, pada, wieje i hałasuje. Ubrania leżą za daleko ode mnie, więc nie ruszam się, leżę i marznę. Włączyłam płytę. Odtworzyła się kilka razy pod rząd. Ubieram się. Wychodzę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz