piątek, 1 listopada 2013

arm

Przede wszystkim chciałabym umieć malować, albo kręcić filmy, sklejać ze sobą klatki i ujęcia. Mogłabym komponować utwory, ludzie zamykaliby oczy, widzieliby to, co chciałam przekazać.
Nie mogłam się zdecydować, więc niech będzie to albo Wielki Kanion, albo pustynia. Pustynia, czy wielki obszar z wysokimi hałdami sypkiego piasku. Dobierz sobie postać, która ma ci towarzyszyć. Nie, nie możesz być tam samotnie, musisz kogoś dobrać.
W głowie mam kadry z filmów, nucę pod nosem urywki utworów i mieszam je ze sobą. Bije ode mnie niezdecydowanie. Na razie ktoś, ktoś i Kanion. Kolor. Rdza plus woda rozlana na całą szerokość. Słońce gdzieś już skryte, szarpane przez skały. Nogi już poza stabilną ziemią, siedzimy ramię w ramię od niechcenia rzucają w dół kawałki ziemi i kamienie. Nagrzany piasek, brąz, sucha trawa. Głową w dół, krew pulsuje szybciej, serce bije mocniej. Ostrożnie. Umówmy się tylko na tyle. Nie będziemy się przecież spotykać na dole. Są też słowa, nie wiem czy istotne, po co o nich mówić, skoro jest ramię.
Gorąco i jasno, mrużymy oczy, piasek odbija promienie słońca. Pniemy się ku górze, ale nie ma tam niczego innego niż to, co znajduje się na dole. Zachowujemy się jakby góra była nieosiągalna, intrygująca, nurtująca, niemożliwa do zrozumienia, podbicia, posiadania. Podbiegamy pod nią. Nogi giną w nagrzanym piasku. Wpadamy na siebie, najczęściej cofamy się w zdobywaniu szczytu, bo spadamy, ześlizgujemy się, lub staczamy. Teraz ziarenka piasku wbijają się w kolana i dłonie równocześnie. Przed samym szczytem już mnie tam wnosisz. Kolana mają teraz zabawne odciski, które nadbiegają krwią. Ramię w ramię siedzimy na górze jasnego piachu, patrzymy w dół na bezmiar jasnego piachu, kładziemy się na jasnym piachu, ramię w ramię.
Kawałki skał i kamienie trzymam w kieszeniach. Najchętniej zbiegłabym w dół, trzymasz mnie za przegub, więc schodzimy. Ostrożnie i powoli. Słońce gaśnie. Niebo czyste, intensywnie niebieskie, nasycane różem, ostrą czerwienią. Pod koniec drogi puszczasz mnie, biegnę, zatrzymuje mnie rana gdzieś między piszczelem, a kolanem. Tym razem trzymasz mnie za dłoń. Kopiemy kamienie, ulatują nawet kilka metrów, wyprzedzają nas. Unosi się kurz, trę oczy wolną ręką. Jedno ramię wyżej od drugiego o te kilkanaście centymetrów. Wracamy.
Piach we włosach, w oczach. Już nie leżymy, nie siedzimy, biegamy po nieosiągalnie usypanej górze, rzucając w siebie drobinami piasku. Dłoń zamknięta w dłoń, w dół, szybko w dół, nogi plączą się w pędzie, upadamy na plecy, wszystko mnie śmieszy, śmiejemy się głośno. Podnosimy się też ze śmiechem, rozmawiamy ze śmiechem, rozmowa bardziej przypomina nieuporządkowane słowa. Ramię wyższe, ramię niższe o kilkanaście centymetrów. Załóżmy stwierdzenie "ramię przy ramieniu" ignorując różnicę. W dół.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz